poniedziałek, 23 listopada 2015

Rozdział 3

Tamtego dnia nie działo się już absolutnie nic specjalnego. Spokojnie zjadłam kolację, prowadząc przy tym z innymi służącymi zaiste interesującą rozmowę o tym, kto co robi i gdzie kto teraz ma przydział, a przy okazji dowiedziałam się że przed moim przyjazdem nastąpiła konkretna zmiana grafiku. Nic ciekawego nie działo się też potem.
Następnego dnia obudził mnie melodyjny dźwięk trąbki, jak okazało się później, mają tutaj specjalnie wynajętego dorywczo trębacza, który za nocleg w jednym z pomniejszych pokoi, pełni funkcję budzika dla służby. Wydało mi się to dosyć ciekawe...i o wiele przyjemniejsze od walenia w gong. Wstałam z dosyć dobrym humorem i razem z innymi ruszyłam do grupowej łazienki, zupełnie innej niż ta, z której dane było mi korzystać dnia poprzedniego. Byłam przyzwyczajona do tego że służący praktycznie wszystko robią grupowo, więc od razu przygotowałam się na maksymalny brak prywatności. Jak bardzo się zdziwiłam kiedy okazało się, że tutaj, chociaż jej minimum jest zapewnione- kabiny prysznicowe były odgrodzone ściankami, a przebieralnie były osobne. Ucieszyło mnie to ogromnie, bo w poprzedniej posiadłości, służba nie miała takich udogodnień. Tam, była jedna, mała sala, w której ścianach były stare, zardzewiałe krany z wodą, a po środku stały umywalki, w szafkach pod nimi leżały szczotki do włosów, do zębów, mydła, nasze gąbki i ręczniki. Przy tamtej łazience, to miejsce w którym się znalazłam mogłam śmiało nazwać nawet luksusowym.
Dosyć szybko doprowadziłam się do porządku, oczywiście od razu po ogarnięciu samej siebie zabrałam się do pracy, czyli dla odmiany do ogarniania wszystkiego dookoła. Pierwsza rzecz którą miałam zrobić, należała normalnie do dziewczyny, która wczoraj pracowała za mnie, a tą pierwszą rzeczą, było zaniesienie śniadania do pokoju numer trzy. Zdziwiłam się trochę, bo nie sądziłam, że ktoś, kto mieszka w zamku i prawdopodobnie należy do rodziny królewskiej, je śniadanie o tak wczesnej porze, czyli już o piątej pięćdziesiąt. Ale kto bogatemu zabroni? Popędziłam więc szybko do kuchni, bez pytania, tak jak wcześniejszego dnia kazał mi zrobić to kucharz, zabrałam wózek i wtaszczyłam go po pochylni w korytarzu dla służby na piętro sypialniane. Wczoraj nie przyjrzałam się za bardzo rozkładowi pokojów w tym korytarzu, więc od razu rozpoczęłam poszukiwania drzwi z numerem trzy. Uważnie oglądałam każde mijane po drodze, ale dopiero przedostatnie drzwi przy lewej ścianie miały wyryte piękne, pozawijane "3". Tak jak poprzedniego dnia w przypadku drzwi numer jeden, zapukałam delikatnie w ich powierzchnię i tym razem usłyszałam głośne "wejść proszę", więc otworzyłam drzwi i wprowadziłam drewniany wózek  wypełniony jedzeniem do pokoju. Jeśli miałabym wtedy ten pokój opisać jednym słowem, powiedziałabym tylko, że jest niesamowity, bo nic innego nie przyszło mi wtedy do głowy, byłam po prostu zachwycona. Wszystko było prawie całkowicie białe, tak nieskazitelnie białe i lśniące, że wydawało się nierealne. Jedynie różowe niebo zabarwione przez wschód słońca, zaglądające przez wielkie okna miało kolor. Każda znajdująca się w tym pokoju rzecz wydawała się niebiańsko puszysta i miękka, a powietrze w pokoju pachniało mleczną czekoladą i mlekiem. Prostokątny, również biały dywan miał wyszyte srebrną nicią piękne, wyglądające prawie całkowicie realnie róże, a na krawędziach biegły srebrno-białe frędzelki. W długich, zakończonych łukami oknach wisiały lekkie, półprzeźroczyste, wyszywane połyskującą nicią w kwiatowe wzory zasłony, również były białe. Pod oknem stała połyskująca, biała toaletka, ozdobiona kwiatami wyrzeźbionymi z kości słoniowej, stały na niej perfumy w przeźroczystych flakonach i leżały piękne, srebrzyste grzebienie. Z sufitu zwieszał się cudowny, kryształowy żyrandol, który tworzył ze światłą wpadającego przez okna tęcze odbijające się na nieskazitelnie białych ścianach, dodawały one życia całemu pomieszczeniu. Po środku pokoju stało wielkie, białe łoże z delikatnym, połyskującym baldachimem i wyrzeźbionymi gołębiami na jego ramie z jasnego drewna. Pościel również była otrzymana w biało-srebrnej  kolorystyce i wydawała się być zrobiona z puszystych, odległych i nieosiągalnych chmur, wyglądała taka delikatnie. Na tym wielkim łożu, leżała delikatna, również sprawiająca wrażenie stworzonej tylko z mgły, rosy i chmur, kobieta. Jej niesamowicie blada twarz, okolona była długimi, prostymi, białymi włosami, a sama twarz przywodziła na myśl śniącego anioła, bo owa piękna postać miała zamknięte oczy, a jej twarz rozjaśniał ciepły uśmiech. Stałam tak w drzwiach wpatrując się we wszystko po kolei, zachwycając się każdym dojrzanym szczegółem, aż kobieta otworzyła swoje oczy, które okazały się czarne jak niebo w bezksiężycową noc. Przeszły mnie ciarki na plecach.
- Przywiozłam śniadanie, madame-powiedziałam jak najmilej potrafiłam i podjechałam bliżej kobiety. A ona nic. Leżała z otwartymi oczami, które uparcie wpatrywały się w sufit. Poczułam się jeszcze bardziej niezręcznie niż poprzedniego dnia, mimo że wydawało się to niemożliwe. Odetchnęłam głęboko, nerwowo poprawiłam włosy i podeszłam aż pod samo łoże kobiety.
- Gdzie zostawić, madame?- spytałam wyraźnie i głośno, jednak nie od razu uzyskałam odpowiedź. Kobieta podniosła się powoli do siadu, poprawiła swoje zmierzwione przez noc białe włosy i głośno wciągnęła powietrze do płuc. Dopiero po wykonaniu tych czynności się do mnie odezwała.
- Zostaw tutaj, tu gdzie stoi- dokładnie to powiedziała. Jej głos był twardszy niż mogło się to wydawać widząc tak krucho wyglądającą osobę. Zastosowałam się do polecenia, odstawiłam wózek z jedzeniem, ukłoniłam się i zaczęłam się kierować do wyjścia.- Stójże kobieto, podejdź bliżej- odwróciłam się i zobaczyłam jak kobieta przywołuje mnie ręką. Posłusznie podeszłam, tym razem szybciej. Nachyliłam się nad jej łożem żeby móc ją usłyszeć.
- Słucham, pani?- powiedziałam i zastygłam nachylona nad leżącą kobietą.
- Wyprostuj się, jeśli możesz,- jej głos stał się szorstki, ale posłuchałam. Stanęłam prosto, wciąż nasłuchując.- A więc, to pewnie ty jesteś tą dziewczyną z wczoraj...? To znaczy tą która bez żadnego ostrzeżenia zemdlała...?
- Wychodzi na to, że tak...pani- przytaknęłam, w ostatniej chwili dodając zwrot tytułujący.
- Rozumiem...- pokiwała głową, a potem znowu spojrzała na mnie.- Czy pamiętasz cokolwiek po tym jak upadłaś? Albo z momentu w którym upadałaś?- spytała. Co ciekawsze całkowicie poważnie.
- Emm...- zamyśliłam się chwilę, może jednak coś pamiętałam...lecz moje starania na nic się nie zdały, Nic, a nic nie pamiętałam.- Nie, pani, nic nie pamiętam. Przykro mi- skłoniłam się ukazując skruchę. Jak się okazało- całkowicie niepotrzebnie.
- Nie masz za co przepraszać- bladolica kobieta machnęła ręką.- Nawet lepiej jeśli nie pamiętasz, dla twojego dobra. Nie pytaj o co chodzi, bo i tak nie odpowiem, mam takie prawo. Tak będzie lepiej...dla wszystkich- słowa wysypywały się z jej ust z niebywałą prędkością.
- Tak, pani- skłoniłam się ponownie.- Mogę coś jeszcze dla pani zrobić?
- Ech, dziewczyno...- jej głos wyrażał poirytowanie.- Jedyne co możesz dla mnie teraz zrobić, to zostawienie mnie w spokoju. Żegnam.
- Miłego dnia, pani- po raz kolejny się ukłoniłam i w końcu wyszłam z jej pokoju. 

Korytarz po wyjściu z białej sypialni, wydał mi się niesamowicie ciemny, a owa ciemność zdawała się otulać mnie swoimi lepkimi mackami, była okrutnie przytłaczająca. Było to w pewnym sensie przerażające, więc jak najszybciej tylko potrafiłam, opuściłam korytarz główny i resztę drogi przeszłam dużo ciemniejszym, ciasnym przejściem dla służby. Tam jednak, o dziwo, to dziwne uczucie otulania przez ciemność natychmiast mnie opuściło. Mimo wszystko postarałam się, żeby jak najszybciej wyjść i wkrótce dotarłam do pralni, skąd miałam zabrać pranie i wywiesić je na sznurkach na polu do tego przeznaczonym, które znajdowało się zaraz za ogrodem warzywnym. Nie był to mój stały obowiązek i w tamtej chwili, jak również później, na prawdę się z tego cieszyłam. A było z czego! Jeden wypełniony po brzegi kosz z praniem ważył około dziesięciu kilogramów, a żeby przejść przez ogród warzywny do pola ze sznurkami, trzeba było pokonać dokładnie pięćset metrów krętych ścieżek ogrodu, dodam, że do wywieszenia były aż trzy kosze, czyli musiałam przebyć łącznie trzy kilometry. No po prostu żyć nie umierać! Ale jak wiadomo, jak trzeba, to trzeba, więc dzielnie niosłam kosz w te i wewte, nie zważając na uporczywy ból ramion i nóg, jednak wytrwałam tylko dlatego, że uważałam to za o wiele lepszy los, od mycia poplamionego tortem dywanu zimą w prawie całkowicie zamarzniętej rzece. Po minięciu dokładnie dwóch godzin, wszystkie ubrania były już porządnie powywieszane...a mi została tylko jedna, ostatnia już trasa w stronę zamku, a w nim czekające na mnie, upragnione śniadanie. Ruszyłam więc pół-energicznym krokiem, po krętej, kamiennej ścieżce, mając w końcu czas na podziwianie wszystkiego co znajdywało się dookoła mnie. Ogród warzywny- nazwa nie brzmi zbyt ekscytująco, ale pomijając pozory, mogłam szynko zauważyć, że sam ogród jest niesamowity, głównie z powodu najróżniejszych roślin w nim rosnących, również takich jakich nigdy wcześniej nie widziałam i nawet ich sobie wcześniej nie wyobrażałam, ale też powodu niezwykłych zapachów unoszących się w powietrzu. Mięta, majeranek i inne zioła, wprawiały mnie w stan dziwnej błogości. Co chwilę zatrzymywałam się żeby powąchać, albo dokładnie obejrzeć rośliny, które tym razem wzbudziły we mnie większą ciekawość niż wczoraj. W pewnym momencie zaczęłam nucić cicho pod nosem piosenkę którą kiedyś podsłuchałam od jednej z goszczących u Madame Musick dam...
To była wiosna gdy,
pojawiły się sny,
a świat znów zakwitnął.
Kolory tu i tam,
aż w końcu cały świat,
wypełnił się muzyką...
A wtedy obok mnie przebiegł ogniście rudy kot, trzyma w pyszczku zdechłą mysz. Spojrzałam za nim, ale zobaczyłam tylko koniec jego rudego ogona, ale po krótkiej chwili również on zniknął gdzieś między krzewami papryki. Wzruszyłam ramionami i już normalnym krokiem i bez żadnych podśpiewywań ruszyłam do drzwi, które były już dobrze widoczne zza plątaniny winorośli. Po kilku krokach uznałam, że najszybciej chyba byłoby pobiec i już miałam przyspieszyć, kiedy przypomniałam sobie o pewnym, małym szczególe. Mianowicie o tym, że w tych butach które miałam na sobie, mogłabym sobie coś zrobić, mimo tego, że obcas nie był duży, wolałam zachować stuprocentową ostrożność. Powolnym krokiem wymijałam kolejne grządki i dopiero po kilku minutach wreszcie otworzyłam drzwi i weszłam do pachnącej świeżością pralni, szybkim krokiem przeszłam przez jej środek i w końcu wyszłam na klatkę schodową, na której początku była jadalnia dla służby.
Na śniadanie była pożywna owsianka i świeża woda do popicia.Rozmawiając z innymi, zjadłam bez pośpiechu swoją porcję. Przy stole panowała bardzo miła atmosfera, każdy mógł coś powiedzieć, nit nikogo nie obrażał i każdy odzywał się do każdego z szacunkiem. w sumie, to nie było się czemu wywyższać, bo tak na prawdę wszyscy byliśmy w tej samej części hierarchii społecznej-prawie na samym je dole. Przekonałam się, że to że nie jesteśmy nikim ważnym, nie oznacza że możemy sobie odpuścić wszelką kulturę, podobało mi się to i coraz bardziej zaczęłam sobie zdawać sprawę, że różnice między tym miejscem, a dworem Madame Musick są ogromne. Po zjedzeniu śniadania, umyłam po sobie naczynie, rozmawiając przy tym z niejaką Klarą, która pracowała tutaj dopiero od miesiąca, była bardzo miłą osobą, a poza tym, muszę przyznać, że ze swoją urodą mogłaby zostać uznana za członkinię jednego z królewskich rodów. Miała długie do pasa blond włosy gdzieniegdzie przechodzące w biel. Jedno jej oko było całkowicie czarne, a drugie miało niesamowicie jasny odcień niebieskiego. Jej usta przypominały swoim kształtem serce, a kolorem nie do końca dojrzałe maliny. Polubiłam ją, a okazało się, że będziemy razem polerować srebra, więc spędzimy ze sobą dosyć dużo czasu. Jednak po śniadaniu musiałyśmy się rozdzielić. Klara musiała przygotować sypialnię na drugim piętrze do przyjęcia gości, a ja musiałam posprzątać pokój numer jeden i pokój numer trzy oraz wytrzepać w nich pościele. Zeszłam więc niżej, do pokoi służbowych i magazynów, po czym wyciągnęłam z jednego z nich paletkę do trzepania pościeli, bo to zamierzałam zrobić na początku. Ruszyłam do tablicy wiszącej w połowie korytarza i sprawdziłam czy sypialnia nr.1 była pusta. Jak się okazało była, więc mogłam bezproblemowo wytrzepać pościel. Po krótkim namyśle uznałam jednak, że od razu posprzątam owy pokój i zabrałam ze sobą wózek z wszelkiego rodzaju ściereczkami, miotełkami i środkami czyszczącymi, żeby nie musieć się wracać. Troszkę trudno było mi się z tym wszystkim zabrać, ale w końcu dopchałam to wszystko do małego korytarzyka dla służby...i wtedy dopiero zaczęło się robić pod górkę. I to w stu procentach dosłownie. Musiałam bowiem to wszystko wciągnąć po pochylni, a potem dosłownie wtaszczyć po stromych schodkach, na koniec musiałam przeciskać się i przekładać na wszelkie możliwe sposoby miotły żeby przejść przez korytarz o szerokości jednego metra, przy okazji wycierając ściany każdą możliwą powierzchnią mojego ciała. Do sypialni numer jeden dotarłam odziana w lśniące pajęczyny i kicho-pędne kurze, które wisiały w stęchłym powietrzu korytarza. Jednym, płynnym ruchem wszystko z siebie strząsnęłam na podłogę i od razu zabrałam się do zamiatania. Na pierwszy rzut oka w sypialni księcia było bardzo czysto, jednak po dłuższych oględzinach okazywało się, że jest wręcz przeciwnie, prawdopodobnie dlatego iż moja poprzedniczka nie miała przez pewien czas żadnego zastępstwa. Już przy początku mojej pracy, zdziwiłam się ile dziwnych rzeczy można znaleźć w pokoju księcia i to na razie tylko na samej podłodze. Między innymi wśród moich znalezisk znajdywały się różnego rodzaju szpilki, długopisy, pióra, jak i również kilka szklanych kulek i potłuczona figurka-gwiazda. Zastanawiałam się krótką chwilę, skąd się wzięło aż tak wiele różnych, zagubionych przedmiotów, ale w końcu uznałam, na pewno słusznie, że to nie jest w żadnym wypadku moja sprawa i bez większego zainteresowania, poodkładałam wszystko na swoje miejsca. Długopisy włożyłam do drewnianego pudełka najwyraźniej do tego przeznaczonego, wywnioskowałam to po ty, że wewnątrz już leżało kilka podobnych. Szpilki powrzucałam do małego, metalowego pojemnika który spoczywał bezpiecznie na dnie mojego wózka, pióra- te do pisania, trafiły w to samo miejsce, a te ptasie wrzuciłam do jasnozielonego worka na śmieci, reszta też szybko trafiła na swoje prawowite miejsca. Pozostała zepsuta figurka w kształcie gwiazdy. Była w trzech częściach, ale wyglądało na to, że da się ją bez większego trudu naprawić. Postanowiłam ją ze sobą zabrać i spróbować ją naprawić później, a potem odnieść. Wsadziłam ją więc do jednej z przegródek na dolnej półce wózka. Potem dokładnie zamiotłam dywan i podłogę, wytarłam wszystkie kurze i pozbierałam pajęczyny które pojawiły się w kątach. Obejrzałam z dumą pokój po moim sprzątnięciu i wydał mi się jeszcze bardziej czysty niż przedtem, mimo że na początku mogło się to wydawać całkowicie niemożliwe. Teraz pozostało mi wytrzepanie pościeli. Zastanowiłam się czy książę ma może balkon, bo nie za bardzo miałam ochotę taszczyć pierzyny na dwór, ani przez główny, ani przez ukryty korytarz. Weszłam wiec w drugą część pokoju księcia, z której kilka sekund wcześniej wyszłam. Okazało się że jedno z długich okien rzeczywiście było drzwiami na balkon, więc uśmiechnęłam się szeroko i wyniosłam całą pościel na balkon, przewiesiłam ją przez grubą, marmurową poręcz i pojedynczo wytrzepałam każdy jeden element. Była to dosyć ciężka praca, bo mimo że pościel była miękka i delikatna... nie należała do najlżejszych wagą...a może to wszystko przez to, że już wcześniej musiałam nosić pranie i moje ręce jeszcze nie do końca odpoczęły? Kiedy już każda poduszka została porządnie wytrzepana, pościeliłam książęce łoże i wstawiłam nowe, pięknie wyglądające kwiaty do wazonu, starając się, żeby ich główki kierowały się w stronę drzwi. Byłam bardzo zadowolona ze swojej pracy i już chciałam chwilę odetchnąć, ale wtedy przypomniałam sobie, że niestety muszę wysprzątać jeszcze sypialnię nr.3, a że była dwunasta dziesięć, uznałam że jest to idealna pora żeby tam zajrzeć i zadbać o porządek. Wtedy myślałam, że posprzątanie tego pokoju będzie bardzo proste. W końcu cały był taki nieskazitelnie biały i lśniący, a tam gdzie biało, tam musi być czysto, wyszłam więc z założenia, że jest sterylny w każdym calu. Otworzyłam więc drzwi z numerem trzy i od razu w oczy uderzyła mnie ta nierealna wręcz jasność. Jednak już po paru krótkich chwilach przekonałam się, że ta biel jest niesamowicie fałszywa. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to "przepiękna" , misternie utkana, pajęczyna wisząca w rogu pokoju, a na niej gigantyczny, niezbyt przyjaźnie wyglądający pająk. Westchnęłam głośno, bo mimo, że nie przepadałam za takimi "ślicznymi" stworzonkami i tak musiałam go stamtąd czym prędzej zdjąć i usunąć jego pajęczynę, nawet jeśli nie miałam na to najmniejszej ochoty. Kolejna rzecz która szybko rzuciła mi się w oczy, to okrutnie zakurzone parapety i żyrandol. Doszłam szybko do wniosku, że będę musiała się niestety wracać po drabinę, bo ciężko by mi było bez niej cokolwiek doprowadzić do porządku. W końcu nie należałam do najwyższych- 165 cm wzrostu. Sufit był na wysokości dwóch metrów, więc albo musiałabym stawać na palcach i wyciągać ręce do góry, jak najwyżej się tylko dało- co mogłoby skutkować odwiedzinami pająka na mojej głowie, albo po prostu wrócić się po drabinę i bezpiecznie zrobić swoje. Ale nie za bardzo miałam ochotę się wracać, a potem taszczyć za sobą poza wózkiem niezwykle nieporęczną drabinę. Żałowałam tego później, ale nie poszłam po nią, jak zwykle znalazłam inne, niby lepsze i prostsze rozwiązanie. Postanowiłam, że zamiast drabiny użyję...metalowego wiadra, które leżało sobie w wózku i połyskiwało zachęcająco od odbijających się od niego promieni słonecznych. Wyciągnęłam je, nie bez trudności, spomiędzy najróżniejszych szczotek, miotełek
i szmatek, wyrzucając przy tym przypadkowo kilka kolorowych gąbek ze środka. Ale cel w końcu został osiągnięty i mogłam sprzątnąć pająka wraz z całym jego dobytkiem. Nie miałam jednak zamiaru go zabić, chciałam go wypuścić gdzieś na zewnątrz, żeby mógł sobie żyć i łapać muchy. Niestety tutaj pojawił się kolejny problem- nie miałam do czego go złapać, a do ręki bym go za żadne skarby nie wzięła, bo bałam się, że mógłby mnie ugryźć. Wpadłam na kolejny głupi pomysł, który na początku również wydawał mi się genialny, mianowicie, postanowiłam przenieść go na miotełce do kurzu aż na balkon księcia- bo olśniewająco biały pokój, mimo że wydawał się idealny, nie posiadał balkonu- i stamtąd po prostu go zrzucić do ogrodu. Jak postanowiłam, tak też zrobiłam. No...przynajmniej spróbowałam. Stanęłam bosymi stopami, dla większej równowagi, na wiadrze trzymając w ręce miotełkę do kurzu i nawinęłam na nią pajęczynę niczym watę cukrową. Razem z pająkiem. Zeskoczyłam szybko z wiadra i od razu zauważyłam, że pająk chyba nie chce się znajdować na miotełce...ale woli moją rękę, po której spokojnie sobie wędrował. Ja już nie byłam taka spokojna. Najszybciej jak potrafiłam, wybiegłam z pokoju i wbiegłam do książęcej sypialni, szybko wyskoczyłam na balkon, a na koniec strzepnęłam pajęczaka za poręcz, na zewnątrz, energicznie potrząsając miotełką. Stała się jednak rzecz całkowicie nie do przewidzenia...albo po prostu nie w zakresie wiedzy która była potrzebna mi do pracy. Czego więc nie wiedziałam? No więc...pod książęcym balkonem stała niesamowicie piękna i elegancka kobieta z wysoko udrapowaną fryzurą, albo peruką, ozdobioną sztucznymi kwiatami i wyglądającą na dosyć misterną robotę...na sam jej czubek spadł pająk, który nie za bardzo się tym przejął i wędrował sobie dalej po pięknie ułożonych puklach włosów. Wrzasnęłam prawie w tej samej chwili zasłaniając sobie usta dłonią i usiadłam ciężko na balkonie. Wzięłam kilka głębokich wdechów dla uspokojenia, powoli wstałam i wychyliłam się za barierkę opierając się o nią. Kobieta wtedy jeszcze nic nie zauważyła... ale chyba byłoby dla niej lepiej jeśli wcale by o tym wiedziała. Już utworzyłam usta gotowa krzyknąć i ostrzec ją przed "zwierzątkiem" na jej głowie... kiedy zakryła je czyjaś dłoń. Odwróciłam się szybko i zobaczyłam przed sobą, nie kogo innego, tylko Klarę. Położyła palec na ustach każąc mi tym samym być cicho i zabierając przy okazji miotłę, zaciągnęła mnie z ramię do środka. Kiedy mnie w końcu puściła, odetchnęła z ulgą.
-Nie wiesz kto to był prawda?-spytała z wyraźnym niepokojem w głosie, a ja pokręciłam przecząco głową.- Ech...to wszystko jasne...-potrząsnęła głową z rezygnacją.
Wciąż nie wiedziałam w najmniejszym stopniu o co chodzi. Westchnęłam więc z bezbrzeżną irytacją i spojrzałam ponaglająco na Klarę.
- Wytłumaczysz mi może o co chodzi?- spytałam.
- To jest dosyć długa historia, powiem ci później... Ale oczekuję że dowiem się, czemu biegasz jak szalona z miotełką do kurzu i wydzierasz się na cały zamek?-tym razem ona zadała mi pytanie. Po tonie jej głosu wyczułam, że była w pewnym stopniu zaskoczona.
- No więc pająk-powiedziałam myśląc, że to wystarczy. Klara ponagliła mnie wzrokiem.- W sypialni numer trzy był pająk i musiałam go tutaj wyrzucić. Spadł na włosy tej pani, o której nic nie chcesz mi powiedzieć.
Klara zbladła wtedy jak na komendę. Patrzyła to na mnie, to na balkon, kręcąc przy tym coraz szybciej głową, co wyglądało dosyć zabawnie. Nie wiedziałam o co jej chodzi, jeszcze przed chwilą była całkowicie spokojna i sama wyciągnęła mnie z balkonu. Jej zachowanie szybko skłoniło mnie do głębszych rozmyślań. Kim jest ta kobieta? Czemu Klara nie pozwoliła mi jej ostrzec? I czemu teraz stoi jak przyklejona po środku pokoju? Nie myślałam jednak nad tym za długo, bo z ogrodu usłyszałam głośny, bardzo nieprzyjemny krzyk, byłam stuprocentowo pewna, że to ta kobieta z ogrodu krzyczała. Kiedy wybiegłam na balkon, ciągnąc za sobą moją nową przyjaciółkę, okazało się, że miałam stuprocentową rację. Powodem krzyku był mój znajomy pająk, o czym mogłyśmy się dowiedzieć, z przeraźliwych pisków damy poniżej.
- Weź tą bestię z mojej głowy!-usłyszałam jak już znalazłyśmy się na balkonie. Ale to był dopiero początek!- A! A! Odgryzie mi głowę!-w tamtym momencie nie mogłam już powstrzymać śmiechu.- Szybko! Co się tak guzdrzesz!? Chcesz żeby mnie zabił?!- Klara dołączyła do mnie i razem chichotałyśmy cicho, opierając się o marmurową barierkę. Kobieta w końcu odbiegła w panice na drugi koniec ogrodu, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest to całkowicie bezsensowne, bo nie miała szans żeby uciec przed czymś, co siedziało na jej głowie. Podniosłam się w końcu z ziemi i pomogłam wstać Klarze. Wróciłyśmy do pracy. Ja do pokoju numer trzy, a Klara do jadalni. 

Sprzątanie pokoju zajęło mi bardzo długie i męczące, dwie godziny. Mimo wszystko i tak nie było zbytnio widać jakichkolwiek efektów mojej ciężkiej pracy. Pokój wyglądał niemal tak jak wcześniej-przerażająco nieskazitelnie, a wszystko lśniło oślepiająco. Było to dosyć dołujące, że mimo iż spędziłam tak dużo pracy przy sprzątaniu, nie widziałam żadnych efektów własnego wysiłku. Wtedy zostało mi już na prawdę nie wiele do zrobienia, miałam tylko wyczyścić porcelanę po popołudniowej herbatce i potem tylko wypolerować srebra po obiedzie. Zawiozłam więc mój absolutnie nieporęczny wózek ze wszelkiego rodzaju środkami czystości-nie bez trudności- do magazynu w piwnicy i w końcu dołączyłam do Klary będącej już w jadalni. Kiedy weszłam do środka, ona siedziała przy długim, dębowym stole i ustawiała naczynia do wypolerowania oraz do wyczyszczenia w długim, kolorowym rzędzie. Zdziwiłam się niesamowicie kiedy zobaczyłam ile tego było...ale nikt nikomu nie powiedział że będzie łatwo. Usiadłam głośno wypuszczając powietrze z płuc naprzeciwko mojej nowej znajomej i przysunęłam do siebie jedną z misek z wodą leżącą na podłodze i zabrałam jedwabistą, czerwono-niebieską szmatkę z rogu stołu. Wtedy naiwnie myślałam, że tak normalnie i spokojnie będzie wyglądał mój każdy kolejny dzień. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam...

sobota, 3 października 2015

Rozdział 2

Wróciłam do pokoju, a przez całą drogę do mojego łózka towarzyszyły mi różnego rodzaju spojrzenia innych służących przebywających akurat w sypialni, od wyrażających bezbrzeżne zdziwienie, po te które mówiły "idź stąd bo zaraz dostaniesz krzesłem". Ponownie czułam się dosyć niezręcznie, ale przecież musiałam to jakoś w końcu znieść i też jakoś dojść do swojego łóżka.
Ulga po użyciu vitalizera jest niestety krótkotrwała, trwa najwyżej trzy godziny głównie w przypadkach kiedy osoba z niego korzystająca przedtem weźmie zimny prysznic, a już najlepiej w tym czasie jest coś zjeść, albo napić się czegoś kalorycznego, żeby pojawiła się energia spożywcza, a nie tylko ta z vitalizera. Akurat tak dobrze się złożyło ,że służący mogli zjeść swoją kolację najwcześniej już o siedemnastej trzydzieści, więc całkowicie mieściłam się w czasie.
Oczywiście musiało zdarzyć się coś nieprzewidywalnego, bo inaczej to by nie było moje życie, które w żadnym wypadku nie jest przewidywalne. A co do owej nieprzewidywalnej rzeczy, na moim łóżku znalazłam białą, papierową torbę z nadrukowanymi precelkami. Obok leżała, zgięta na pół kartka. Pisało na niej:

"Marge kazała ci przynieść coś do zjedzenia, bo nie było cię na obiedzie...no to tyle, reszta w środku.
- Naczelny kucharz Stefan von Bolognese"

Innymi słowy- jedzenie już miałam zapewnione, więc nie musiałam się w żadnym wypadku martwić tym, czy moja energia z vitalizera dotrwa do kolacji, czy też nie i czy nie zemdleję naglę w drodze na jadalnię. Oczywiście od razu zajrzałam do wnętrza torby bo na samą myśl o jedzeniu dopadł mnie głód. W środku leżały dwie, puszyste, pełnoziarniste bułki, duże, czerwone jabłko i butelka świeżego, marchwiowego soku. Dla mnie to był w tamtej chwili posiłek wręcz idealny, więc od razu zabrałam się do spożywania owych smakowicie wyglądających produktów spożywczych, zajęło mi to nie więcej niż pięć minut, ale jak człowiek jest tak bardzo głodny jak ja akurat wtedy byłam, to tak już jest. Dopiero po całkowitym opróżnieniu torebki, zauważyłam że na dnie leży jakaś pozaginana kartka. Odwinęłam ją i przeczytałam:

"Dnia jutrzejszego wyręczysz Cloe, która wykonała większość obowiązków które ty miałaś wykonać, w jej niektórych obowiązkach i zaniesiesz śniadanie do sypialni numer 2, oraz posprzątasz pokój podczas nieobecności właścicielki w godzinach 12-14 kiedy to będzie odbywała swój spacer po ogrodach egzotycznych."
No to przynajmniej miałam zapewnione to ,że będę miała co robić następnego dnia. Ale teraz miałam już tak jakby wolne, coś jakby czas przeznaczony na regenerację. Postanowiłam że wykorzystam ten czas jak najprzyjemniej i najlepiej, dla mnie i mojego zdrowia, uznałam więc, że chyba najlepiej można zregenerować się na długim spacerze, a więc wyjęłam z walizki swoją ulubioną, czarną sukienkę, przewiązaną w pasie szeroką, błękitną wstążką i szybko powędrowałam do łazienki się w nią przebrać. Bo raczej nie będę paradowała na zewnątrz w stroju pokojówki, co nie? Oczywiście wykąpałam się, a wcześniej. wsadziłam mój strój roboczy do Wieszaka Czystości i założyłam swoje własne, w żadnym wypadku nie robocze ubrania. Kiedy byłam już ubrana, spojrzałam w lustro i zdałam sobie sprawę ,że wyglądam zupełnie inaczej niż rano, kiedy to moja twarz wyrażała ogromne zmęczenie, a moja skóra przyprószona była grubą warstwą kurzu, który wzbijał się z drogi i wlatywał przez popsute okno kiedy jechałam powozem, co sprawiało że wyglądałam jakbym się opaliła, tylko że na odcień szarobrązowy. Teraz nie miałam już żadnych cieni pod oczami, a same oczy nie były półprzymknięte ze zmęczenia. Moje włosy nie był już w niesamowitym nieładzie, a wręcz przeciwnie, związałam je w warkocz, a więc były w znakomitym porządku. Gdyby tylko nie miały takiego okropnie pospolitego*, różowo-niebieskiego koloru to można by było nawet powiedzieć że wyglądam niezwykle, albo  chociaż "pięknie", ale niestety, przy moim wyglądzie, najlepszym określeniem było "ładnie". 
Tak na prawdę nie do końca wiedziałam czy mogę wychodzić do ogrodów, ale uznałam ,że po prostu muszę obejrzeć wszystkie te piękne rośliny, a w razie czego udam że po prostu nic nie wiedziałam, ani nawet się nad tym nie zastanawiałam. Wyszłam po cichu z łazienki, w parę chwil przeszłam przez korytarz i znalazłam się przed wrotami zamku, na szczęście dla mnie były otwarte, więc bez wahania wyszłam na zewnątrz. Od razu skierowałam się w stronę ogrodów które mijałam w drodze do zamku, ale kiedy już stanęłam przy tych niezwykłych i intrygujących kwiatach, nagle zmieniłam zdanie i uznałam ,że najpierw chcę popatrzeć trochę na morze. W parę chwil przeszłam nad skraj urwiska i po dłuższej wędrówce wzdłuż jego krawędzi, znalazłam kamienne schody które wyglądały na tyle stabilnie, że bez żadnych obaw mogłam zejść na dół. Schodząc po obrośniętych solą schodkach, starałam się zachować maksymalną ostrożność, co było dosyć trudne. Czułam się dosyć niepewnie, bo bardzo ciężko schodziło mi się po takich schodach, a tym bardziej w obcasach, nawet w takich niskich jak moje. W końcu stanęłam na plaży, od razu zdjęłam swoje buty i bosymi stopami stanęłam na jasnym, ciepłym piasku, był przyjemny w dotyku. Poza tym, pomyślałam, że w butach na obcasach trudno by było poruszać się sprawnie po plaży. Stałam cały czas przodem do ściany klifu, więc odwróciłam się w stronę morza, które już od pierwszych stopni kusiło swoim szumem, było równie piękne jak w moich wspomnieniach z dzieciństwa. 

Małe fale rozbijały się o brzeg wyrzucając w powietrze kropelki słonej wody, a całe może falowało z przyjemnym poszumem. Postanowiłam wejść do wody, chciałam poczuć się jak kamienie na plaży o które rozbijały się morskie grzbiety. W podskokach wbiegłam do morza, woda była dosyć zimna, ale w przyjemny sposób. Weszłam głębiej, w tamtej chwili chciałam być w jak największym kontakcie z morzem. Woda sięgała mi już do kolan, a fale delikatnie rozbijały się o moje nogi, to było bardzo przyjemne uczucie. Chciałam wejść jeszcze głębiej, ale jednocześnie nie chciałam zamoczyć sukienki, więc tylko zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie że zmieniam się w syrenę i płynę po głębinach. Mijałam w myślach barwne koralowce i pływałam z ławicami małych, kolorowych rybek. Wodorosty muskały delikatnie moje nagie ramiona, a piasek tańczył wokół moich dłoni kiedy przejechałam palcami po dnie. To było przyjemne wyobrażenie, jednak po dłuższej chwili wróciłam do realnego świata, bo zaczynałam marznąć, a przeziębienie było ostatnią rzeczą którą chciałam złapać. Uznałam więc, że wystarczy mi już stania w wodzie i powolnym krokiem wyszłam na piaszczysty brzeg. Ziarenka suchego piasku przykleiły mi się do stóp od razu kiedy na nim stanęłam i jednocześnie namokły od kropelek wody spływających po nich. To uczucie również było dosyć przyjemne, ale wiedziałam że póki moje stopy nie wyschną, nie będę mogła włożyć butów, bo to groziło obtarciami, co było dosyć nieprzyjemne, a to równało się z tym, że dłuższą chwilę musiałam spędzić na plaży z wystawionymi do słońca stopami. Usiadłam więc pod gładką ścianą klifu i wystawiłam stopy przed siebie, od razu poczułam przyjemne ciepło otulające je. Ponownie zamknęłam oczy, ale tym razem nic już sobie nie wyobrażałam, po prostu wsłuchiwałam się w kojący szum fal. Musiało minąć kilka minut, kiedy siedziałam odpoczywając. Miałam właśnie wstać, ale wtedy usłyszałam odgłos kroków w odległości paręnastu metrów ode mnie. Z lekkim ociąganiem, otworzyłam oczy i kiedy już przyzwyczaiłam się do światła, zobaczyłam jakiegoś  mężczyznę stojącego kilka metrów ode mnie i wpatrującego się intensywnie w morze. Pierwsze o czym pomyślałam, to to ,że prawdopodobnie nawet mnie nie zauważył i od razu uznałam, że może lepiej jeśli po prostu się potajemnie ulotnię, bo nie za bardzo wiedziałam kto to i nie za bardzo wiedziałam czy nie naskoczy na mnie z nożem. No więc tak cicho, jak tylko potrafiłam wstałam, szybkim ruchem otrzepałam sukienkę z piasku i próbując być jak najciszej, zaczęłam iść w stronę schodów. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo po kilku cichych, ale niezbyt ostrożnych krokach przewróciłam się o swoje własne buty i upadłam z cichym krzykiem zdziwienia i przerażenia, oraz z głośnym hukiem upadającego ciała. Na koniec, dla całkowitego efektu, perfekcyjnie zaryłam twarzą w piasek, wielkim szczęściem było to, że udało mi się zamknąć oczy na czas, ale niestety, nosa zamknąć się nie dało i ziarenka piasku naleciały mi do środka, powodując nagły atak kichania, co tylko pogorszyło sprawę. Po krótkiej chwili leżenia twarzą w piasku uznałam, że mogłabym się w końcu podnieść. Podparłam się więc na rękach, wciąż z zamkniętymi oczami i uklękłam, żeby móc łatwiej wstać, po czym otworzyłam szeroko oczy i zobaczyłam wyciągniętą w moją stronę dłoń. Chwyciłam ją automatycznie, nie zastanawiając się nad tym czyja to dłoń i natychmiastowo zostałam podciągnięta w górę.
- Dziękuję- powiedziałam, strzepując jednocześnie ziarenka piasku z włosów.
- Nie ma za co- usłyszałam kilka sekund później.- Co tutaj robisz?-spytał ten sam męski głos.
Przestałam więc otrzepywać piasek z głowy i podniosłam ją, jednocześnie mówiąc.
- Przyszłam popatrzeć na morze, jest takie piękne...-urwałam z automatu kiedy zobaczyłam kto przede mną stoi. Nie kto inny, a sam książę Donghae we własnej osobie. Trochę mnie zatkało.- Emm...Ale zaraz już sobie pójdę...em... panie.- Jestem stuprocentowo pewna, że moja twarz wyrażała w tamtym momencie bezbrzeżne przerażenie. Bo w końcu odezwałam się do księcia bez formalnych formułek** i tytułów. Ukłoniłam się szybko i spróbowałam się w dosyć taktowny sposób natychmiastowo ulotnić. No i oczywiście zapomniałam o pewnym, drobnym, ale dosyć istotnym szczególe. Książę ciągle trzymał moją dłoń i za daleko nie odeszłam, bo jej nie puścił, nawet jak odeszłam na odległość kilku kroków.
- Zaczekaj- powiedział, wciąż trzymając mnie za rękę, jego głos wyrażał prośbę, ale nie rozkaz, trochę mnie to zdziwiło. Myślałam wtedy o tym, że ten jego głos brzmi na prawdę miło i mogę się założyć że byłam wtedy czerwona jak burak. Odwróciłam się w jego stronę- Wcześniej mogłem liczyć na towarzystwo Edgara, mojego lokaja, ale po ostatnim incydencie boi się tutaj przychodzić. Dotrzymasz mi towarzystwa?-zadał pytanie na które odpowiedź była przecież oczywista. Bo w końcu był księciem, a każde słowo księcia, nawet nie wypowiedziane rozkazującym tonem, to rozkaz. Więc kiwnęłam głową potakująco i zaprzestałam dalszych prób ucieczki w stronę kamiennych schodów. Książę wtedy puścił moją dłoń i dodał- poza tym zapomniałaś wcześniej zabrać swoich butów z piasku, a chodzenie po kamieniach boso nie jest przyjemne.- Uśmiechnął się w niezwykle czarujący sposób. Wtedy zadałam sobie w głowie pytanie-"Czy można jeszcze bardziej się zaczerwienić?" Najwyraźniej można było, bo czułam jak moje policzki robią się prawdopodobnie bordowe. Sama też spróbowałam się uśmiechnąć, ale szczerze, bałabym się wtedy spojrzeć w lusterko, bo widok bez wątpienia był...przerażający. Czerwona twarz z czymś co miało przypominać uśmiech na twarzy, bez wątpienia okropny widok.
No i tak przez kilka bardzo długich sekund panowała niezręczna cisza.
- No to co mam robić...?-spytałam trochę niepewnie, bo jak łatwo się można domyśleć, nie za bardzo wiedziałam co mam ze sobą zrobić.
I wtedy książę zaczął się śmiać. Ale to był ten przyjazny, w żadnym wypadku nie prześmiewczy, miły śmiech. Mimowolnie się uśmiechnęłam, tym razem już na pewno nie wyglądało to tak, jakbym zauważyła starszą panią w sukience w panterkę, ale już normalnie, ludzko i naturalnie.
- Cóż...-zaczął, spoglądając przy okazji w niebo.- Może się przejdziemy?- zaproponował po chwili namysłu.
- Emm...-kto się wahał? Pytam, kto się wahał?! No oczywiście że to byłam ja...no i właśnie o to chodzi, że to byłam ja, nic nie znacząca służąca, a właśnie miałam odpowiedzieć księciu czy przespaceruję się z nim po plaży, tak po prostu. Dosyć dziwna sytuacja, a'la księżniczka i żołnierz, tylko że w tym wypadku trochę inaczej, bo książę i pokojówka. Ale mimo że sytuacja wydaje się absurdalna, to jeszcze jestem w pełni władz umysłowych...-oczywiście!-...więc przytaknęłam, z prawdopodobnie zbyt wielkim jak na rozkaz entuzjazmem. Od razu pochwyciłam, z największą gracją na mogłam się zdobyć, moje buty, z których zaczął wysypywać się piasek, otrzepałam je i ruszyłam za księciem. Zwolnił trochę kroku i po paru chwilach się zrównaliśmy. Czułam się troszkę, a nawet bardzo, dziwnie, bo tak na prawdę to był obcy dla mnie człowiek. Więc oczywiście, ni z tego, ni z owego, postanowiłam poznać na ten temat zdanie księcia i spytałam również ni z tego, ni z owego:
- Nie sądzisz że to trochę dziwna sytuacja, kiedy spacerujesz tak po prostu z obcą osobą, panie?- jak słowa wypłynęły z moich ust, zaczęłam się zastanawiać, czy może czasem nie straciłam już nad nimi władzy.
Tak jak przewidziałam, zapanowała jeszcze głębsza niż przedtem cisza, co mogło się wydać dosyć dziwne, wydawało się jakby morze przestało szumieć i zaczęło trwać w oczekiwaniu. Ale jeszcze dziwniejsza od ciszy, była odpowiedź księcia.
- Cóż...Nie uważam żadnego obywatela Sujoni za obcą osobę, -zaczął i zrobił krótką pauzę, widać było, że szuka odpowiednich słów- uważam że w pewien sposób wszyscy jesteśmy swego rodzaj grupą przyjaciół, tylko że po prostu niektórych przyjaciół nie dane jest nam nigdy poznać. A o przyjaciół należy dbać, troszczyć się  nich i w miarę możliwości utrzymywać z nimi kontakt... więc normalne w takim razie jest spacerowanie po plaży z, jak to ujęłaś, "obcą osobą". Nie sądzisz?- spytał, patrząc mi w twarz.
- Przepraszam, ale nie za bardzo mogę się wypowiadać na ten temat, panie...-nagle zrobiło mi się przeraźliwie smutno, ale uznałam że będę twarda i nie dam po sobie tego  ani trochę poznać. Zrobiło mi się smutno dlatego, że sama miałam niewielu przyjaciół. Tak na prawdę to żadnego takiego prawdziwego. A czemu? Tylko dlatego, że rysowałam kiedy mi się nudziła, albo kiedy byłam w podłym nastroju i nie lubiłam w kółko rozmawiać o włosach i butach, albo o tym co ostatnio włożyła księżna środkowej, albo oświeconej prowincji. Bo kogo to interesuje? Wychodzi na to, że wszystkich dookoła, prócz mnie oczywiście.
- Czemuż to?- czyli oczywiście stało się to, czego obawiałam się najbardziej, a mianowicie książę zaczął drążyć temat. Cóż miałam zrobić? Odpowiedziałam.
- Chodzi o to, że po prostu nie udało mi się z nikim zaprzyjaźnić- lekko zadrżał mi głos, miałam nadzieję że nie dało się tego usłyszeć.
- Rozumiem, sam tak na prawdę nie mam za wielu bliskich przyjaciół- wzruszył ramionami i umilkł na chwilę.- Trudno jest się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, kiedy wszyscy czują się onieśmieleni samą moją obecnością i to tylko dlatego że jestem księciem- wyjaśnił i spojrzał w stronę morza.- Chyba w nocy będzie sztorm...-powiedział cicho, pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie.
Szliśmy przez chwilę obok siebie w ciszy. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, bardziej niezręcznie czułam się rozmawiając, bo w końcu osobą z którą rozmawiałam był sam książę, zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście nawet mnie onieśmiela jedynie tym że jest obok. Spojrzałam w niebo, w tej samej chwili nad naszymi głowami przeleciała mewa. Podążyłam za nią wzrokiem przechylając swoją głowę pod dziwnym kątem, chciałam się do nich przyzwyczaić, bo teraz miałam je widywać codziennie, tak samo morze, piękne, szumiące i niebezpieczne morze. Czy to morze, które wydaje mi się takie piękne, może mi się kiedyś przestać podobać? Czy kiedykolwiek przestanie mnie fascynować ten miły dla ucha szum fal? Czy kiedykolwiek przestanę się czuć niezręcznie w czyimkolwiek towarzystwie?...Tak właśnie, w połowie spaceru się zawiesiłam. Z tego dziwnego stanu wyrwało mnie pytanie księcia:
- Tak się zastanawiałem przez chwilę...jak przeżyłaś bez przyjaciół, nie załamując się jednoczenie emocjonalnie?
Cóż, w tej kwestii już śmiało mogłam się wypowiedzieć.
- Nie załamałam się z dwóch powodów- zaczęłam, tym razem pewnie i głośno.- Po pierwsze zwykle miałam jakąś pracę i nie miałam zbytnio czasu żeby się tym przejmować, a po drugie, jeśli już nie miałam nic do zrobienia, to zajmowałam się rysowaniem i wtedy również nie miałam kiedy o tym myśleć.
- Rozumiem...czyli po prostu zajmowałaś myśli czymś innym?
- Tak- przytaknęłam.-Tak na prawdę chyba tego do siebie nawet nie dopuszczałam- tak, właśnie w tamtej chwili zdałam sobie z tego sprawę. Zapłon jak zwykle spóźniony, tym razem nawet bardzo spóźniony.
-A twoja rodzina? Nie wspierała cię?
-Emm...-czemu ten książę musiał pytać o tak nieprzyjemne rzeczy? Ale co miałam zrobić? Odpowiadałam.- Moja matka umarła niedługo po urodzeniu mnie, a ojciec została zamordowany pewnej bezksiężycowej nocy w ciemnym zaułku i zostałam sierotą- westchnęłam kiedy przypomniałam sobie moment w którym musiałam rozpoznawać zwłoki własnego ojca.- Cała rodzina się od nas odwróciła już wcześniej, wiec trafiłam do sierocińca w wieku sześciu lat, a w wieku siedmiu lat do szkoły dla służby...-zamilkłam na myśl o okropnym roku spędzonym w sierocińcu.-I to mniej więcej tyle.- Czy tylko ja coraz bardziej słyszałam to niemiłosierne drżenie swojego własnego głosu?
- Coś się stało?- nie, najwyraźniej książę również to usłyszał.
- Nie nic...-"czemu kłamię?", o tym pomyślałam. Ale czy to nie dziwne i nie niezręczne? Więc próbowałam zachować spokój. Usta nic nie powiedziały...ale moje oczy są nieopanowane w przeciwieństwie do ust i wtedy też nie udało mi się powstrzymać słonych łez. Popłynęły po mojej twarzy zanim zdążyłam się nawet zorientować.- Przepraszam...-powiedziałam i poczułam że bolesne wspomnienia zalewają mnie ponownie. Prawie widziałam przed oczami zielone ściany w sypialni i ramy metalowych łóżek stojących naprzeciwko mojego. Próbowałam zagłuszyć te wspomnienia czymś miłym, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nie chciałam się oczywiście rozklejać, a przynajmniej nie chciałam się rozklejać w towarzystwie, a tym bardziej w towarzystwie księcia. Co wtedy zrobiłam? Jak zwykle najbardziej logiczną, najbardziej mądrą w życiu rzecz- przeprosiłam i uciekłam w stronę schodów i pozwalając łzom płynąć po mojej twarzy.






*w Sujoni 95% obywateli ma włosy w kolorach- niebieskim, różowym, zielonym, granatowym, albo ich kombinacją.
**Tsa...masło maślane...ale tak też miało być

czwartek, 3 września 2015

Rozdział 1

Obowiązki Lacie Scherbert:
- Przynoszenie śniadania do sypialni numer 1 w poniedziałki i środy (godzina 8.30).
- Zadbanie w sypialni numer 1(podczas nieobecności aktualnie zamieszkującej tam osoby), o kwiaty w wazonach i o to, żeby kurze były starte, a łóżko pościelone.
- Polerowanie sreber i czyszczenie porcelany(po popołudniowej herbacie i po obiedzie).
- Dowożenie w piątek i poniedziałek obiadu z kuchni do jadalni(godzina 15.00).
- Sprzątanie naczyń po kolacji w piątek, sobotę i niedzielę(godzina 20.00).
- Codzienne wytrzepywanie pościeli z sypialni numer 1 oraz wymiana pościeli co tydzień w środę.
- Trzepanie dywanów w każdą ostatnią sobotę miesiąca (godzina 14.00).
+ oraz ewentualne dodatkowe zajęcia wyznaczone podczas okresu roboczego.

Dokładnie to było napisane na kartce którą znalazłam na swoim łóżku po powrocie do pokoju po podróży przez zamek. Oczywiście od razu przyczepiłam ją do ściany kawałkiem taśmy samoprzylepnej*, którą zawsze miałam pod ręką i szybko poszłam się przebrać w mój nowy uniform. Tak jak myślałam, nie było to nic niezwykłego. Zwykła, bawełniana sukienka do kolan w czarno-szare, pionowe paski, białe skarpety za kolano, czarne pantofle na niskim obcasie z zaokrąglonymi czubkami, biały fartuszek obszyty na krawędziach koronką, białe, bawełniane rękawiczki i koronkowa opaska na włosy w tym samym kolorze, oczywiście drugi zestaw na zmianę wyglądał jednakowo. Czyli jak już wspomniałam- nic specjalnego, po prostu zwykły strój roboczy. Kiedy wyszłam z łazienki, akurat wybijała ósma, więc uznałam ,że najlepiej jak już dzisiaj porządnie wezmę się do pracy i ,że najlepiej jak od razu zaniosę śniadanie do owego pokoju. Kiedy weszłam z powrotem do sypialni aby odłożyć moje ubranie, od razu spojrzałam na szczegółowy plan zamku rozrysowany na suficie i po małych komplikacjach, odnalazłszy kuchnię, odszukałam którymi korytarzami można tam dotrzeć i ruszyłam najkrótszą możliwą trasą. Na początku szłam szerokim korytarzem, ściany były niebieskie, a podłoga była wyłożona czarnymi dywanami. Następnie weszłam do korytarza dla służby, był ciasny, ściany i podłoga były nagie, a w powietrzu unosił się zapach środków czystości i pasty do butów. Potem wyszłam drzwiami nad którymi wisiała tabliczka z wyraźnym napisem "kuchnia" i chwilę szłam innym niebiesko-czarnym korytarzem aż doszłam do dużych drewnianych drzwi bogato rzeźbionych w kwiatowe wzory. Wydobywał się zza nich przyjemny zapach, przywodził na myśl stos naleśników oblany czekoladą. Jak najciszej potrafiłam, weszłam do środka i od razu zauważyłam ustawione w rzędzie drewniane wózki na jedzenie, były ponumerowane liczbami od 1 do 13, domyśliłam się że to oznaczenia pomagający się zorientować który wózek ma iść do którego pokoju, bo oczywiście potrawy na nich ułożone były różne. Rozejrzałam się pobieżnie po pomieszczeniu i trochę zdziwiłam się że kiedy spojrzałam na po chwili zauważony zegarek była już 8.10. Od razu nasunęło mi się pytanie, czy aż 10 minut szłam z sypialni do kuchni? To było trochę niepokojące i w przyszłości mogło skutkować nawet moją niepunktualnością, co również mogło się nieprzyjemnie skończyć, ale uznałam że na razie nie będę się tym przejmowała. Więc po chwili stania przy drzwiach, postanowiłam że zabiorę wózek i jak najszybciej skieruję się do pokoju który wcześniej pokazywała mi moja przełożona. Jednak uznałam że na początek lepiej poinformować kucharza, czy kogokolwiek pracującego w kuchni, albo chociażby kogoś kto ty aktualnie był, że zabieram wózek, żeby nie było potem nieporozumień i różnych nieprzyjemności. Weszłam więc wgłąb kuchni, próbując nie strącić nic z szafek i wysepek kuchennych po brzegi wypełnionych garnkami, talerzami i produktami spożywczymi. Ucieszyłam się widząc mężczyznę w wysokiej, białej czapce i długim fartuchu, stojącego nad garnkiem z drewnianą łyżką w ręce, oczywiście od razu domyśliłam się że to kucharz, więc zawołałam głośno:
-Dzień dobry!-machając jednocześnie ręką, żeby mógł mnie zauważyć zza góry naczyń i wcześniej wspomnianych garnków.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie w moją stronę lekko zdziwiony, z pytającym wyrazem twarzy.
- Mogę już zabrać wózek do sypialni numer jeden?- spytałam, lekko niepewnym głosem nerwowo poprawiając grzywkę.
- Huh...nigdy się nie nauczą...-mruknął pod nosem kucharz z wyraźną dezaprobatą.- Bierz ten wózek i się mnie więcej o to nie pytaj. Przeszkadzasz!-ostatnie słowo wypowiedział zdecydowanie głośniej.
- Dziękuję- dygnęłam lekko, nie wiadomo po co, bo kucharz zdążył się już odwrócić i wróciłam po wózek, ponownie lawirując pomiędzy szafkami i wysepkami kuchennymi.
Po chwili wyjechałam z nim na korytarz i wróciłam na ukrytą, wąską klatkę schodową dla służby. Ostrożnie wciągnęłam go na pochylnię- bo sypialnia numer jeden była na pierwszym piętrze- starając się utrzymać jego blat w poziomie i po tym jak już pewnie stanęłam na prostej drodze, popchałam wózek długim korytarzem, rozgałęziającym się we wszystkie strony, z fluorescencyjnymi tabliczkami co parę kroków. Odnalazłam "drogowskaz" wskazujący w prawą stronę, z napisem "sypialnie", po chwili znalazłam rozsuwane drzwi ukryte pod postacią ściany. Wyszłam na szeroki, tym razem utrzymany w złoto-szmaragdowej kolorystyce, korytarz i ruszyłam w stronę pierwszej sypialni, czyli na sam jego koniec. Pod ścianą naprzeciwko mnie stał ogromny zegar z wielkim wahadłem. Spojrzałam na niego- pchając jednocześnie wózek po grubym, szmaragdowym dywanie, co szło dosyć opornie, przez kółka które co chwilę wplątywały się w jego włókna- i okazało się że jakimś cudem mam jeszcze siedem minut. Westchnęłam cicho z irytacji i stanęłam obok zegara w pełnej gotowości. Z braku konkretnego zajęcia poczęłam wsłuchiwać się w jego głośnie tykanie. Tik-tak tik-tak tik-tak. Ten dźwięk był uspokajający, ale jednocześnie wsłuchiwanie się nie powodowało że nagle pojawiało się jakieś zajęcie. Z braku pomysłu co zrobić z dodatkowym czasem, postanowiłam spojrzeć na wózek i sprawdzić, czy coś się nie przesunęło, nie spadło itp. Tak jak to można było przewidzieć, okazało się, że sztućce przekrzywiły się lekko w bok, prawdopodobnie podczas wjeżdżania na pochylnię, albo przeprawy przez dywan, więc z największą ostrożnością i delikatnością na jaką mogłam się zdobyć, poustawiałam je tak jak poustawiane być powinny, czyli równo i porządnie. O dziwo, zajęło mi to aż cztery minuty, no ale precyzja wymaga czasu. Jednak mimo że zajęło mi to trochę czasu i tak zostały kolejne trzy minuty. Uznałam że po prostu poczekam, aż wskazówka sekundowa okrąży tarczę trzy razy, a potem wejdę do pokoju. Wpatrzyłam się w lekko pożółkłą tarczę zegara i we wskazówki krążące dookoła. Pierwsze, szybkie okrążenie, potem drugie okrążenie, podczas którego wskazówki lekko się ociągały i jakby jeszcze wolniejsze, trzecie okrążenie podczas którego uznałam że wskazówki owego zegara wolniej już mogą tylko stać. Mimo wszystko minęło mi to dosyć szybko, więc nie zwlekając już dłużej, po cichu otworzyłam drzwi i weszłam do środka.
-Dzień dobry, śniadanie- zawołałam wesoło od progu, przywdziewając na twarz najbardziej promienny uśmiech na jaki było mnie stać- tak jak miałam to w zwyczaju kiedy podawałam śniadanie córce Madame Musick.- Śniadanie?- Powiedziałam już trochę ciszej, kiedy już rozejrzałam się po pokoju i nikogo nie zauważyłam. Jednak od razu założyłam że ktoś na pewno w nim był, bo inaczej bez sensu byłoby przywożenie tutaj jedzenia.
Kiedy już miałam wejść wgłąb pokoju, żeby poszukać tajemniczego mieszkańca, zza rogu wyszedł lekko zaspanym krokiem mężczyzna. Stanęłam jak wryta, bo od razu zdałam sobie sprawę z tego, że stoję przed księciem Donghae. Widać było że dopiero co wstał z łóżka, a nawet bardzo możliwe że właśnie ja go obudziłam. Po pierwsze- na to że dopiero się obudził wskazywała czarna piżama. Poza tym miał fryzurę w dość dużym nieładzie i lekko zaspany wzrok. Mimo wszystko uznałam wtedy w duchu, że wygląda nieziemsko, niczym anioł, a w każdym bądź razie lekko zaspany anioł.
I oczywiście przez tą jedną, dosyć niepożądaną myśl, zaczęłam się nieznośnie rumienić,  spuściłam więc głowę żeby nie było widać mojej zarumienionej twarzy, żeby zakryły ją moje różowo-niebieskie włosy.
- Dzień dobry, przywiozłam śniadanie- powiedziałam, popychając lekko wózek w jego stronę, a mój głos zabrzmiał nieprzyjemnie cicho, jak zwykle kiedy czuję się trochę niezręcznie.
Po chwili wahania podniosłam lekko głowę i zobaczyłam jak książę się uśmiecha, a jego uśmiech należał do najpiękniejszych jakie dane mi było zobaczyć.
- Wreszcie mogę jeść!- zawołał z radością w głosie i zabrał rzeźbioną, drewnianą tacę z wózka po czym położył ją na biurku które stało naprzeciwko drzwi.- Wcześniej w poniedziałki przychodziła Nadia, ciebie chyba nigdy wcześniej nie widziałem. Jak ci na imię?- spytał opierając się o ścianę.
- Nazywam się Lacie Scherbert, panie- przedstawiłam się, kłaniając się lekko.
- Miło poznać- powiedział i usiadł przy biurku, po czym zaczął jeść śniadanie.
Życzyłam mu smacznego i lekko zmieszana ruszyłam z wózkiem w stronę drzwi.
-Mogę cię o coś poprosić?- usłyszałam za plecami kiedy już prawie przekroczyłam próg drzwi.
- Tak?- odwróciłam się ponownie i uśmiechnęłam się bezwolnie widząc jak książę bez patrzenia próbuje wyłowić z sałatki owocowej winogrono, niestety bez skutku, bo non stop mu uciekało.
- Czy dałabyś radę przynosić śniadanie trochę wcześniej?- spytał i w końcu udało mu się złowić wcześniej niechwytny owoc.
- Postaram się panie- odpowiedziałam tym razem już głośniej. Ponownie ukłoniłam się lekko i po raz kolejny odwróciłam się w stronę drzwi.
Nacisnęłam klamkę i wypchnęłam wózek na zewnątrz, po czym sama wyszłam na korytarz. Przywołałam w myślach obraz księcia próbującego schwytać winogrono i uśmiechnęłam się lekko. Po chwili jednak pomyślałam że dawno sama nie jadłam...ostatnio jakiś dzień temu szybkie śniadanie w przydrożnej tawernie "Pod Gruszą", które nie było zbyt smaczne, ani sycące. Na samą myśl o tym ile godzin jestem o pustym żołądku zakręciło mi się w głowie. Zachwiałam się lekko na boki, ale wytrwale ruszyłam przed siebie. Jednak okazało się że byłam zbyt wypompowana z energii, przeszłam tylko kilka kroków przyozdobionych chwianiem się na boki kiedy poczułam że już dalej raczej nie dojdę o własnych siłach i zanim cokolwiek zdążyłam zrobić, upadłam bez sił na ziemię i w kilka chwil spowiła mnie ciemność.
***
Obudziłam się i od razu zdałam sobie sprawę że minęło dość dużo czasu. Po chwili byłam już pewna tego że już nie leżałam na podłodze w korytarzu, bo podłoga była twarda, a to na czym leżałam w tej chwili, było miękkie. W końcu otworzyłam otworzyłam oczy- bo nie było sensu udawać że jestem nieprzytomna- i zobaczyłam pokryty płaskorzeźbami, biały sufit. Niestety mimo owego, dosyć szczególnego szczegółu, ciągle za bardzo nie wiedziałam gdzie się znalazłam. Jednak jedna sprawa się rozwiązała, już na pewno wiedziałam na czym się znalazłam, a mianowicie, leżałam na miękkiej sofie, obitej przyjemnym w dotyku niebieskim materiałem. Chciałam się rozejrzeć po otoczeniu, bo może bym skojarzyła gdzie mogłabym się znajdować, więc spróbowałam się podnieść na rękach żeby mieć większe pole widzenia, ale mimo że trwałam w nieprzytomności zapewne dość długi czas i że według logiki rządzącej moim ciałem powinnam mieć chociaż trochę siły, wciąż jej nie miałam i od razu opadłam na sofę z powrotem, powodując przy tym cichy odgłos uderzenia. Od razu po tym usłyszałam szybkie kroki gdzieś niedaleko, a po chwili zauważyłam nad sobą zmartwioną twarz, zdziwiłam się bo należała do księcia Donghae.
- Dobrze że się obudziłaś- powiedział. I wtedy obok jego głowy pojawiła się głowa jakiejś kobiety.
- Musisz coś zjeść kochanieńka- powiedziała owa kobieta, którą na pewno widziałam pierwszy raz w swoim życiu, i razem z księciem pomogła mi usiąść.- Masz, zjedz czekoladę, natychmiastowy zastrzyk energii- podała mi tabliczkę ciemnej czekolady i ponagliła żebym zjadła. Nie wzbraniałam się. Kto normalny by się wzbraniał przed zjedzeniem czekolady?- I nie zapomnij zjeść kolacji, bo obiad dla służby cię niestety ominął- dodała po chwili.
I wtedy przypomniałam sobie sprawę że jestem przecież tylko służącą! I że w związku z tym nie powinno się tak o mnie martwić, bo nie ma o co. I że mam dowozić w poniedziałki obiad do jadalni.
- Przepraszam, która godzina?- spytałam słabym głosem.
- 14.50- usłyszałam w odpowiedzi.
Moja reakcja była natychmiastowa. Z wielkim wysiłkiem wstałam z sofy i z zamiarem dojścia do kuchni, zrobiłam krok. I to by było na tyle, bo od razu po zrobieniu tego jednego kroku, zostałam chwycona za ramiona i posadzona z powrotem na sofie.
- Przełożona już wyznaczyła kogoś innego- powiedziała kobieta uśmiechając się z widocznym rozbawieniem. Czyżby bawiło ją to że pracę stawiałam na pierwszym miejscu?
- W końcu nie było wiadomo kiedy się obudzisz- dodał książę uśmiechając się przyjaźnie. A może mi się tylko wydawało?
- No to co ja ma robić?- spytałam, a mój głos po raz kolejny zabrzmiał słabiej niż bym tego chciała.
- Jak na razie, poleżysz trochę w łóżku- odpowiedziała kobieta wzruszając ramionami.- Pójdziesz ze mną do sali regeneracji, bo wiesz, podczepimy ci jeszcze na pół godzinki vitalizer i już nie będziesz chodzącym zombie.
- Em...no to chodźmy...-ponownie ledwo sama się słyszałam.
Podniosłam się ostatkami sił z sofy i z pomocą kobiety wyszłam z pokoju. Zdałam sobie sprawę że nie wiem jak ma na imię. Więc od razu spytałam ją o to.
- Mam na imię Marge, odpowiadam tutaj za zdrowie i stan fizyczny mieszkańców i służby. Czyli jestem czymś na kształt pielęgniarki.
- Miło panią poznać, ja jestem Lacie- spróbowałam się uśmiechnąć.
- Drogie dziecko wiem jak masz na imię- Margę zaśmiała się serdecznie.
Trochę się zdziwiłam że zna moje imię, bo w końcu skąd może znać moje imię? Ale ostatecznie "w duchu wzruszyłam ramionami" i skupiłam się na stawianiu kroków, w końcu musiałam dotrzeć do sali regeneracji, żeby właśnie nie musieć się skupiać na stawianiu kroków i żeby to nie było aż tak trudne. Okazało się że owa sala regeneracji znajdowała się w piwnicy, na samym końcu korytarza. Od razu pomyślałam że jakiś idiota to projektował. Bo jak ktoś się źle czuje to nie będzie miał raczej siły żeby tyle przejść, prawda? No, ale jak trzeba to trzeba. Przeszłyśmy dosyć wolno przez wyżej wspomniany korytarz i weszłyśmy do środka. Marge pomogła mi się położyć na leżance stojącej pod pomalowaną na jasno niebiesko ścianą i zniknęła za parawanem pomalowanym w różowe flamingi. Oczywiście po chwili wróciła trzymając już dobrze mi znany z posiadłości Madame Musick vitalizer. Było to doprawdy dziwaczne urządzenie. To średniej wielkości metalowa kula z której wychodziły różnej długości rurki w liczbie sześciu. Podłączało się je do ciała, al vitalizer wysyłał przez skórę energię witalną która przybierała różne odcienie fioletu. Oczywiście chyba nie muszę mówić że w parę chwil Marge podłączyła do mnie to ustrojstwo. Uczucie jakiego doznawało się kiedy z vitalizera przepływała energia było dosyć przyjemne, ale niestety tylko na początku. Najpierw po całym ciele rozlewało się przyjemne ciepło i owe ciepło utrzymywało się chwilę, potem zmieniało się to powoli w nieprzyjemne zimno, by ponownie przejść w ciepło, tym razem już mniej przyjemne niż na początku, bo jednocześnie całe ciało ogarniało mrowienie. Na koniec ciało drętwiało...i tak trzeba było przeleżeć piętnaście minut, najlepiej bez ruchu. Tak też zrobiłam i odleżałam swoje. Dodam tylko ,że ten czas bardzo się dłużył. W końcu pielęgniarka podłączała ode mnie te wszystkie rurki, a ja, tym razem samodzielnie, wstałam.
- Lepiej już?- spytała Marge. 
- Zdecydowanie- przytaknęłam i  tym razem, ku uciesze, wyraźnie usłyszałam własny głos.
- To dobrze...-westchnęła z ulgą.- Wiesz, nie chcemy by ktoś podzielił los Nadii, albo Hany.
- Poda pani więcej szczegółów?- spytałam z nadzieją na usłyszenie czegoś ciekawego.
- A więc...-wyraźnie się zawahała.- Zostałaś wezwana tak naprawdę na zastępstwo Hany która została znaleziona martwa na brzegu morza. Przyczyną zgonu, było podobno utonięcie. Ale w międzyczasie Nadia umarła z wygłodzenia. Głodziła się bo miała ogromne kompleksy na punkcie swojej figury i oczywiście przerodziło się to w obsesję i w końcu w anoreksję. Znaleźliśmy ją martwą na jej łóżku. Okazało się potem ,że długo nie pojawiała się w stołówce. Wyglądała jak szkielet, ale co ciekawsze uniform wszystko ukrywał...gdybyśmy wiedzieli wcześniej, może by do tego nie doszło...
Oczywiście zadziałała moja bujana wyobraźnia, która myślała dosyć nietaktownie i od razu przed oczami zobaczyłam dwa duchy idące ramię w ramię przez korytarz, straszące kogo popadnie, a czasami płaczące pod ścianami. Po moich plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz na samą myśl o tym.
- To straszne-tyle tylko zdołałam powiedzieć. Po czym pożegnałam się z Marge i wyszłam na ciemny, piwniczny korytarz.





*to jest alternatywny świat, toteż kreuję go w dosyć dziwny, niezrozumiały sposób, w tym wrzucając właśnie taśmę klejącą do owego świata ;-p Albo też różne nieistniejące, dziwne przedmioty. W przyszłości dodam "spis dziwności" ;-)
**OBRAZEK wykonany przez moją siostrę Klaudię :-)

środa, 5 sierpnia 2015

PROLOG

Bycie pokojówką to na prawdę ciężka sprawa.
Niestety za bardzo nie miałam wyboru, musiałam pracować w pałacu Madame Musick jako pokojówka, bo nie było mnie stać na porządną szkołę, a szkoła dla służby jako jedyna nie była płatna. Moja wyżej wspomniana pani nienawidziła mnie z całego serca i przy każdej możliwej okazji próbowała się mnie pozbyć, albo utrudnić mi życie jeszcze bardziej- nawet wtedy kiedy wydawało się że bardziej już się nie da. Pewnego razu nawet specjalnie, niczym szalona pięciolatka, wysmarowała cały dywan ciastem z jagód, żebym musiała go prać w rzece. Była wtedy zima, rzeka prawie zamarzała, woda była niemiłosiernie zimna i moje palce po pewnym czasie zaczęły krwawić od tego mrozu. Innym razem rozpruła cztery swoje ogromne poduszki, rozrzuciła pierze po całym korytarzu, a potem kazała mi je pozbierać i naprawiać. No chora kobieta! Od samego początku szukałam jakiejś okazji żeby od niej uciec, ale to nie było takie łatwe. Pokój w którym spałam z innymi pokojówkami był strzeżony w nocy przez dwa ogromne psy. W dzień były potulne jak baranki, biegały i merdały sobie ogonkami z wywalonymi jęzorami, dawały się głaskać, ale w nocy nie można było obok nich przejść bo zaraz zaczynały szczekać i warczeć budząc wszystkich, w tym Madame Musick co skutkowało w najlepszym przypadku dodatkową pracą i spaniem w piwnicach przez tydzień. Tego nikt nie chciał, w tym ja, więc po trzech próbach w końcu zrezygnowałam z ucieczki i biernie czekałam na jakikolwiek list od zarządców innych pałaców, albo ze szkoły dla służby. Tak, ze szkoły dla służby. Oczekiwałam na list od nich w sprawie przydziału do grupy mentorek-juniorek, co byłoby równoznaczne z powrotem do szkoły, lecz tym razem pomagałabym nowym uczennicom, jednak taki list jak na złość nie chciał przyjść. A jestem stuprocentowo pewna że Madame nie ukrywałaby go przede mną i z chęcią by się mnie pozbyła jak najszybciej by się dało, w sumie, kiedyś nawet sama mi mówiła że najlepiej jakby mnie tutaj nigdy nie było i że z chęcią by się mnie pozbyła już dawno przy pierwszej lepszej okazji. Niestety taka okazja nie nadchodziła, a my byłyśmy skazane na siebie nawzajem , chociaż głównie ja na nią, przez długie, dwa lata, które ciągnęły się jak makaron, albo roztopiony ser na pizzy.
Aż do poprzedniego wtorku.
Wtedy na pięknym, karym koniu przybył posłaniec odziany w  biały mundur, a to oznaczało że jest to tylko sprawa odnośnie prywatnego majątku, Madame Musick i zarządzania nim. Innymi słowy, była albo coś dłużna, albo miała czegoś za dużo, albo dostała za mało. Jak się później okazało, przyjechał oznajmić że Madame Musick przekroczyła limit posiadanych u siebie służących o jedną osobę i że musi jedną właśnie osobę oddać w ręce innego zarządcy, właściciela, po prostu coś musi z tym zrobić. W innym przypadku musiałaby zapłacić wysoką grzywnę, albo wykupić pozwolenie-równie kosztowne- na posiadanie kolejnej służącej, lub służącego.
Jak się łatwo domyśleć, Madame kazała oddelegować jedną służącą i równie łatwo się domyśleć że to właśnie ja zostałam oddelegowana. Następnego dnia wraz ze wschodem słońca pod posiadłość Madame przyjechał mały, lecz wygodny brązowy powóz  przysłany przez okręgowy zakład zarządzania służbą, lekko zaspana wsiadłam do środka i powóz od razu ruszył, podskakując lekko na wybojach. Jechaliśmy szybko, w pewnych momentach krajobraz rozmazywał mi się a oknem, a do uszu zaczynał dolatywać przyjemny świst powietrza. Mijaliśmy głównie wsie, a to oznaczało że jechaliśmy jak najkrótszą, polną drogą, mijając kręte uliczki miast. Cała podróż powozem trwała około sześciu godzin i byłam tym dosyć zmęczona i znudzona. Kiedy stanęłam wreszcie przed budynkiem OZZS, myślałam że chwilę tam pobędę i będę mogła odpocząć i rozpakować się w jednym z pokoi w poczekalni, albo przynajmniej się przespać, jednak niestety nie było mi to dane. Weszłam do środka i od razu zostałam wyprowadzona i wpakowana do kolejnego powozu, po czy zostałam w trybie przyspieszonym wysłana na południe kraju. Jechałam łącznie przez sześć dni i dzisiaj, to znaczy że dopiero w poniedziałek nad ranem dojechałam do swojego nowego miejsca pracy i nowego domu przy okazji. Kiedy powóz się zatrzymał, od razu szeroko otworzyłam drzwi i odetchnęłam świeżym powietrzem. Poczułam zapach morza i kwiatów. Pamiętam że byłam nad morzem wcześniej tylko jeden, jedyny raz i to w dodatku jak miałam dziesięć lat, ale ten zapach na długo zapisał mi się w pamięci. Zastanawiałam się, kto mógłby mieszkać tak blisko morza i kto mógłby potrzebować kolejnej służącej. Po paru chwilach zdałam sobie sprawę ,że tylko jedna osoba w całym królestwie Sujoni ma swoją siedzibę bezpośrednio nad morzem, prawie na krawędzi klifu. A tą osobą był książę Donghae. Jako jedyny z jedenastu książąt rządzących w naszym pięknym kraju, zaryzykował i postawił swój zamek prawie na krawędzi klifu wpadającego stromą ścianą do wody podczas przypływu i tworzącego skalną ścianę nie do przejścia podczas odpływu, jednocześnie narażając swój zamek na to, że kiedy klif się obsunie, to właśnie razem z zamkiem. A wszystko z wielkiej miłości do morza...i owoców morza.
 Wyskoczyłam lekko z powozu i kiedy już pewnie stanęłam na kamiennej ścieżce trzymając mocno w ręce swoją skórzaną walizkę, powóz odjechał z głośnym stukotem, a zza niego wyłonił się wysoki, starszy mężczyzna z poważną miną, ubrany we frak. Od razu domyśliłam się ,że jest to kamerdyner, albo ktoś w tym rodzaju.
- Panna Lacie Scherbert?- spytał obojętnym, a nawet lekko gardzącym głosem. Lekko kiwnęłam głową na potwierdzenie.- A więc proszę za mną.
Bez pośpiechu podążyłam za nim drogą prowadzącą do zamku, ciągnąc za sobą swoją walizkę której drewniane koła wydawały przyjemny dla ucha stukot o kamienną ścieżkę. Powolnym krokiem szliśmy krętymi alejkami prowadzącymi pomiędzy różnokolorowymi krzewami tworzącymi coś na kształt labiryntu, potem pomiędzy grządkami z kwiatami różnych gatunków, które pachniały i wyglądały nieziemsko. Później przeszliśmy wyłożoną deskami ścieżką przez idealny, symetryczny owocowy sad, aż w końcu dotarliśmy pod otwarte wrota zamku. Weszliśmy do środka, wewnątrz panował półmrok, od razu kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do małej ilości światła, zauważyłam około trzydziestu osób stojących pod przeciwległą ścianą pomieszczenia. Spojrzałam zdezorientowana na mężczyznę stojącego obok, bo nie za bardzo wiedziałam, co mam teraz zrobić. Na szczęście od razu dostrzegł moje pytające spojrzenie i pochylając się do mnie lekko, wytłumaczył szeptem:
- To twoje przyszłe, a raczej teraźniejsze pracownice. Musisz okazać im szacunek poprzez ukłonienie się każdej z osobna.
No cóż, przyznam szczerze że nie po raz pierwszy spotkałam się z czymś takim. U Madame Musick było podobnie, ale tam musiałam ukłonić się tylko przełożonej pokojówek, która w sumie był jedyną osobą która mnie później w miarę lubiła. Trochę mnie zdziwiło jednak, że tym razem muszę ukłoni się wszystkim, a poza tym jednocześnie zdziwiłam się że w tak dużym zamku jest tylko tyle służących. No ale co kraj to obyczaj, a obyczaje należy szanować, a poza tym pomyślałam ,że im mniej ludzi, tym krócej to zejdzie. Powoli podeszłam do stojących w szeregu pod ścianą ludzi i każdemu z osobna ukłoniłam się wolno, z szacunkiem. Niektóry mruknęli coś na powitanie, jaką przydatną uwagę, zwykłe "witaj", albo coś czego wolałabym nie usłyszeć. Kiedy już skończyłam się kłaniać, moi nowi współpracownicy ukłonili się również mnie, a potem potem wszyscy prócz jednej z pokojówek, skierowali się w jednym kierunku i zniknęli za rogiem. Pozostała kobieta westchnęła głośno z dającą się wyczuć irytacją.
- Pokażę ci gdzie śpimy i potem pokoje które będziesz ogarniała- powiedziała znudzonym głosem i machnęła ręką.- No więc chodź za mną.
Posłusznie podążyłam za nią. Najpierw skręciłyśmy tam gdzie reszta służących, okazało się że za rogiem są małe drzwiczki, a za nimi schodki prowadzące w dół. Kobieta zaczęła po nich schodzić więc bez słowa sprzeciwu ruszyłam za nią. Kiedy schody się skończyły, weszłyśmy do ciemnego, wąskiego korytarza który po paru metrach skręcał w lewo. Kobieta która mnie prowadziła, ruszyła prosto przed siebie, skręcając w ostatnim momencie w lewo, kiedy podążyłam za nią, zobaczyłam że na zakręcie korytarz dzielił się na dwa- jeden idący prosto, a drugi właśnie w lewo. Dogoniłam służącą i po paru chwilach znalazłyśmy się w dużym pokoju z poustawianymi w rzędach po trzy drewnianymi, prostymi łóżkami.
- Śpisz tam- wskazała łóżko w rogu z wysuniętą lekko dolną szufladą.- Zostaw walizkę, będzie ci tylko przeszkadzała. I uniform masz w szufladzie. Przebierzesz się jak wrócimy
Posłusznie odłożyłam walizkę na łóżko, pobieżnie oglądając miejsce w którym się znalazłam. Było czysto i prosto, czyli tak jak zwykle w pokojach służby. Wyjęłam swój uniform z szuflady chcąc rzucić na niego okiem, jednak kobieta popędziła mnie skinienie głowy i posłusznie poszłam zwiedzić tą część zamku, którą miałam się zająć i która w pewnym senie, według mojego pokrętnego myślenia, miała należeć do mnie.