sobota, 30 lipca 2016

Rozdział 7

Czułam że zamarzam.
Moje nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, ale wytrwale brnęłam dalej przez wysokie śniegowe zaspy wpatrzona w niewyraźny las będący już coraz bliżej. Boso- bo buty, które i tak o wiele pogorszyłyby sprawę, zostały w skrzyni na tyle wozu pewnie już spłonęły, w balowej, zwiewnej sukni, bez żadnego okrycia wierzchniego, pośród wirujących mas białych płatków śniegu. Mróz ogarniał całe moje ciało, a moja szczęka trzęsła się niczym pies chihuahua. W końcu jednak udało mi się schować za pierwszym z drzew. Uśmiechnęłam się blado, ledwo panując nad ruchami mięśni mojej twarzy, wiedząc, że teraz już na pewno będzie łatwiej. Szłam więc dalej, a im głębiej w las wchodziłam, tym wiar wraz ze śniegiem, słabiej we mnie uderzały. Stawiałam odrętwiałe stopy w zalegającym na ziemi białym puchu, pokonując mozolnie kolejne metry. Ale w pewnym momencie, kiedy już myślałam, że jednak dam radę dojść dalej i znaleźć jakieś spokojne miejsce, nogi już naprawdę odmówiły mi posłuszeństwa i żeby nie upaść, musiałam chwycić się najbliższego drzewa. Nie czułam nóg i rąk, a kiedy spojrzałam na dłoń którą oparłam się o pień, zobaczyłam że po chropowatej korze spływają cienkie stróżki mojej krwi, bo skóra tak bardzo popękała mi od mrozu. W odrętwieniu patrzałam, jak jedna ciemnoczerwona kropla wyprzedzała drugą, na prostej drodze w jedną stronę. Po chwili wpatrywania się w szkarłatną ciecz spływającą po drzewie, poczułam silne szarpnięcie, a w następnym momencie bezwiednie ruszyłam w kierunku w którym byłam ciągnięta niekoniecznie zdając sobie z tego w stu procentach sprawę. Nie miałam siły utrzymać głowy w jednej pozycji, wykonywała więc niekontrolowane ruchy, rozmazując jeszcze bardziej moje pole widzenia. Ledwo docierało do mnie to co było dookoła, w tamtej chwili jedyną pewną dla mnie rzeczą było przenikające mnie do szpiku kości zimno. Myślałam już, że będziemy tak biec bez końca, aż w końcu mróz nas pochłonie i upadniemy bez życia w świeży śnieg. Ale wtedy zauważyłam coś za plątaniną mijanych wiecznie zielonych drzew iglastych, jakiś większy kształt. Książę najwyraźniej też to zauważył, bo poczułam, że jego dłoń mocniej zaciska się na moim ramieniu. Przyspieszyliśmy mimo braku sił, chcąc jak najszybciej dotrzeć do tego, co kryło się wśród drzew. To mogła być nasza jedyna nadzieja. Biegliśmy, aż w końcu byliśmy już na tyle blisko, żeby zobaczyć, że ten kształt to mała, drewniana chatka, trochę zapuszczona, ale jedyne o czym mogłam wtedy myśleć, to to, że w jej wnętrzu na pewno było cieplej niż na zewnątrz.
Od razu było widać, że jest już od dawna opuszczona- brak buchającego dymu z kominka, otwarte okno przez które wpadał śnieg i zardzewiała łopata oparta o drzwi, stała tam przynajmniej od zeszłej wiosny. Dla normalnego człowieka, ubranego stosownie do pogody, chatka nie sprawiałaby zachęcającego wrażenia. Jednak dla nas, przemarzniętych i wyczerpanych, ubranych w lekkie stroje balowe była istnym spełnieniem marzeń. Od razu weszliśmy, albo raczej wpadliśmy, do środka przez uchylone drzwi, które pośpiesznie zamknęłam skostniałymi i krwawiącymi od mrozu dłońmi od razu jak oboje znaleźliśmy się wewnątrz. Nie było tam o wiele cieplej, jednak po zamknięciu okna przestało wiać i sypać śniegiem do środka. Tak jak przewidziałam. Zdążyłam tylko pobieżnie rozejrzeć się po izbie, nie zwracając uwagi na znajdujące się w niej przedmioty, tylko kątem oka łapiąc ogólne zarysy w półmroku. Zrobiłam tylko dwa kroki wgłąb pomieszczenia, a potem zemdlałam, czując, jak mój szkicownik upada z zaciśniętej na nim przez cały czas dłoni.
***

***
Otworzyłam oczy i zupełnie nie wiedząc gdzie jestem, czując tylko, że leżę na czymś twardym, tylko pod głową miałam coś miękkiego, jednak nie była to z pewnością poduszka, ostrożnie podniosłam się na jednej ręce i rozejrzałam się wokoło. Wtedy sobie wszystko przypomniałam- bal, skrzypce, pożar, ucieczkę do lasu... zupełnie wszystko. Poszukałam wzrokiem księcia i po kilku chwilach i bólu w karku, znalazłam go siedzącego w rogu pokoju. Z niemałą trudnością wstałam z twardej ziemi, a on na dźwięk moich kroków podniósł głowę, na jego twarzy błąkał się blady uśmiech. Dopiero po chwili zauważyłam, że w rękach trzyma otwarty mój szkicownik. Podeszłam do niego, chwiejnym krokiem mijając kominek, w którym wesoło trzaskał ogień, najwyraźniej zapalony wcześniej przez księcia.
- Ładnie rysujesz- powiedział, przewracając kolejną stronę.
- Dziękuję, -odpowiedziałam i usiadłam obok niego pod ścianą.
Odwróciłam głowę, żeby zobaczyć, co za rysunek właśnie oglądał. To był akurat jego portret, ten który narysowałam w moim pierwszym "artystycznym szale". Każdy szczegół był idealnie odwzorowany...prócz oczu, które wydawały się być zupełnie inne od tych które były wpatrzone w opisywany rysunek. Za każdym razem kiedy widziałam ten rysunek, w moim umyśle gościło rozczarowanie, bo tak bardzo chciałam, żeby był idealny.Książę dokładnie oglądał rysunek. Zapanowała pozorna cisza, słychać było tylko świst wiatru szalejącego za oknem i trzaskanie drew w kominku.
A wtedy bez żadnego ostrzeżenia kichnęłam.
Książę uśmiechnął się tylko i narzucił mi na plecy swoją marynarkę.
- Nie jest mi zimno- powiedziałam, ale drżała mi szczęka, zdradzając, że kłamię.- No dobra, jest mi zimno...- powiedziałam już ciszej.
- Kiedy to narysowałaś?- spytał zaciekawionym tonem, wskazując portret.- Bardzo realistyczny.
- Niedawno... przynajmniej wydaje mi się, że to było niedawno- odpowiedziałam.
- Coś mi jednak w nim nie pasuje...- książę utkwił skupiony wzrok w rysunku, zastanawiając się nad ową nieprawidłowością. Nie zastanawiał się wcale długo- oczy- powiedział po kilku chwilach- wydają się na nic nie patrzeć.
- Po prostu nie miałam okazji bardziej się im przyjrzeć...- powiedziałam cicho, spuszczając głowę.
Usłyszałam jak książę zrobił zamyślone "hmm" a potem wstał, ja niezbyt dyskretnie podążyłam za nim wzrokiem, zastanawiając się, nad czym też on się zastanawiał. Uśmiechnął się.
- A gdybyś teraz spróbowała mnie narysować? Czy wtedy udałoby ci się zrobić tak, żeby moje oczy nie miały takiego pustego wyrazu?- spytał z podejrzanym uśmiechem.
- Raczej...tak- odpowiedziałam- ale musiałbyś skupić na czym wzrok przez dłuższy czas- etykieta, tytuły i inne takie właśnie poszły gdzieś i zwróciłam się do księcia na "ty". Ale on tylko uśmiechnął się szerzej i usiadł przede mną, podając mi mój szkicownik.
- W takim razie chciałbym, żebyś mnie narysowała- powiedział, po czym dodał- ja niestety nie będę mógł się odwdzięczyć tym samym, bo moje zdolności plastyczne są na poziomie ślepej kury.
Uśmiechnęłam się rozbawiona uwagą księcia i zaczęłam rysować księcia zaczynając najpierw od zaznaczenia najogólniejszych elementów- kształtu twarzy, włosów w nieładzie, uśmiechniętych ust, nosa i  pięknych oczu...wpatrzonych we mnie. No to się skupił na czymś, brawa dla tego pana, za idealny sposób na rozproszenie mnie.
Ale rysowałam dalej zostawiając te rozpraszające oczy na koniec. Wycieniowałam delikatnie skórę, zaznaczając każdy szczegół- od zaznaczenia ciemniej delikatnych rumieńców od ciepła kominka, po malutkie zmarszczki mimiczne wokół ust. Precyzyjnymi ruchami ołówka poprawiłam każdy szczegół jego zmierzwionych przez szalejący na zewnątrz wiatr i śnieg włosów, a wtedy zostały mi do narysowania tylko oczy. Dokładnie się im przypatrując, nanosiłam powoli drobne szczegóły na kartkę. W końcu, pojawiły się na kartce, tym razem identyczne jak w oryginale. Uśmiechnęłam się w pełni zadowolona z siebie i spojrzałam jeszcze raz na księcia, który siedział nieporuszony, wciąż się we mnie wpatrując.
- Już- powiedziałam i podałam mu szkicownik.- Tym razem powinno być dobrze.
Wziął ode mnie szkicownik i oparł się jedną ręką o podłogę. Obejrzał dokładnie mój rysunek, po czym jednym z ołówków napisał coś w rogu i na krótką chwilę się uśmiechnął, w końcu zamknął szkicownik, podał mi go i znów skierował wzrok na mnie.
- Teraz jest dobrze- wciąż patrzył prosto w moje oczy.- Bo widać w co jestem wpatrzony.
Tym razem to ja skierowałam na niego wzrok, a on tylko znowu się uśmiechnął w ten swój sposób. Ale kiedy już chciałam otworzyć usta żeby coś powiedzieć, jego oczy zamknęły się i książę na moich oczach po prostu zasnął. Odłożyłam szkicownik na bok, zrolowałam szybko marynarkę i położyłam pod głową śpiącego księcia. Przy okazji odwróciłam się, żeby zobaczyć, na czym to ja leżałam- okazało się, że to był jakiś płaszcz, pewnie wisiał przez cały ten czas w opuszczonej chatce. Podniosłam go, otrzepałam i przykryłam nim Donghae, który zamruczał coś niezrozumiałego przez sen. Dołożyłam jeszcze tylko drewna do kominka, po czym usiadłam w rogu izby, obok śpiącego księcia. Oparłam się o ścianę i sama wkrótce też zasnęłam.
***
Obudziłam się i pierwszym co zobaczyłam, był książę śpiący z głową na moich nogach, zaplątany w płaszcz którym go przykryłam. Wydało mi się to wtedy nie wiadomo czemu, bardzo zabawne i dopadł mnie niepohamowany napad śmiechu, który próbowałam bezskutecznie stłumić dłonią, jednak zaczęłam się trząść, bezskutecznie próbując się nie śmiać, a przy okazji poczułam, że nogi całkowicie mi zdrętwiały. A potem książę się poruszył i po mojej łydce przemaszerowało się "wesoło" stado mrówek, moją twarz wykrzywił dziwaczny grymas. Uznałam, że go obudzę, bo chciałam jeszcze móc kiedyś ruszyć nogami, a jak na razie dopływ krwi miałam zupełnie odcięty. Chciałam na początku szturchnąć go w ramię, ale moja ręka wiedziona nagłym impulsem, dotknęła jego ciepłego czoła. "Przynajmniej nie ma gorączki"- pomyślałam i już chciałam cofnąć dłoń, ale książę nagle chwycił ją swoją przez sen i to dosyć mocno.
Uroczo, ale zdrętwiały mi nogi.
Mimo tego, ostatecznie nie chciałam się poruszyć żeby obudzić księcia. Spróbowałam chociaż wydostać dłoń, ale Donghae chwycił ją mocniej. Najdelikatniej i najwolniej jak potrafiłam, podkuliłam jedną, a potem drugą nogę, jednocześnie podnosząc dłonią głowę księcia i kładąc pod nią jego marynarkę. Powróciło mi krążenie w nogach, bardzo przyjemne uczucie móc poruszać nogami mimo wciąż spacerujących po nich mrówek. Spod obszernej spódnicy po raz pierwszy od paru godzin zobaczyłam swoje stopy, były posiniałe, pokaleczone o kamienie i popękane od mrozu. Tak się właśnie kończy bieganie boso po lesie w zimę.
Kiedy ja z uwagą sprawdzałam jak bardzo tragiczny był stan moich stóp, książę bardzo powoli się obudził, a ja tak bardzo skupiłam się na moich najbardziej przyziemnych częściach ciała, że dopiero po kilku chwilach zobaczyłam, że nie śpi. Wciąż jednak trzymał moją dłoń. Siedzieliśmy przez chwilę tylko patrząc sobie głęboko w oczy nic nie mówiąc, nie wiedząc jakie emocje właśnie przez nas przepływają, a po tej tak krótkiej, pięknej w swojej prostocie chwili, w tym samym momencie książę delikatnie puścił moją dłoń, a ja odwróciłam wzrok.
- Mam takie trochę od czapy pytanie- powiedziałam, znów kierując wzrok na mężczyznę obok.- Co zrobimy jak się skończy ta przeklęta śnieżyca?- wskazałam okno dłonią, na której jeszcze czułam  ciepło miękkiej dłoni księcia.
- Będziemy musieli znaleźć jakąś wioskę- powiedział, siląc się na obojętny ton.- Następna jest może godzinę drogi przez las. Tam ktoś powinien nam jakoś pomóc- spojrzał na szalejącą za oknem burzę śnieżną.- Tylko najpierw to musi się skończyć. A tak od czapy to miło że w końcu porzuciłaś te wszystkie bezsensowne tytuły- na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.- Po pewnym czasie to jest po prostu irytujące.
- Nie wiedziałam, że to może irytować- odpowiedziałam wzruszając ramionami.- Ale trochę dziwnie tak normalnie rozmawiać.
- Już kiedyś mówiłem, że traktuję swoich poddanych jak przyjaciół, a trochę dziwnie czułby się każdy, jakby jego przyjaciel mówił do niego "panie"- on też wzruszył ramionami, wydawało mi się, że w tej chwili mnie papugował- byłoby mi naprawdę miło rozmawiać z tobą jak z dobrą przyjaciółką.
- W takim razie chyba nic by nie stało na przeszkodzie, żebyśmy zostali przyjaciółmi- odpowiedziałam z równie bladym jak księcia, uśmiechem na ustach.
- Racja- kiwnął potakująco głową- w takim razie, od teraz rozmawiamy swobodnie, bez zbędnych tytułów. Jak przyjaciele.
Tylko kiwnęłam głową, a po krótkiej chwili zapanowała między nami cisza. Nie chcąc siedzieć w miejscu, wstałam z podłogi i rozejrzałam się uważnie po niewielkim pomieszczeniu. Było tam tylko jedno niewielkie okno, niezbyt przejrzyste, bardzo długo musiało być niemyte, ale w końcu chatka była opuszczona, więc to raczej oczywiste, że nikt go nie mył. Kamienny kominek zajmował prawie całą ścianę naprzeciwko drzwi wejściowych, też nadkruszonych zębem czasu. Na spróchniałej, drewnianej podłodze błyszczały w ciepłym blasku ognia z kominka kałuże roztopionego śniegu, który wpadał wcześniej do środka przez otwarte okiennice. Obok drzwi wisiał zardzewiały wieszak na płaszcz, a naprzeciwko okna, mniej więcej pół metra od miejsca w którym siedziałam wcześniej były niskie drzwiczki. Jakim cudem, ani ja ani książę wcześniej ich nie zauważyliśmy- nie wiem, ale to była dobra chwila, żeby sprawdzić co jest za nimi. Rozchlapując dookoła wodę z kałuży, przebiegłam śledzona wzrokiem księcia z powrotem do ściany i otwarłam malutkie drzwiczki.
Ujrzałam ciemność, którą próbowała rozproszyć jedna, mała przerwa między zamkniętymi okiennicami i w małym stopniu światło z płonącego w sąsiedniej izbie kominka. Najostrożniej jak tylko potrafiłam, podeszłam do okna i szeroko rozwarłam okiennice, wpuszczając do środka pokrzepiające światło.
W tym pomieszczeniu wisiał między jedną, a drugą ścianą, stary, lniany hamak, a obok stała wysoka lampa naftowa. Przy ścianie stała dębowa szafa, a obok niej sfatygowane krzesło. Fajnie by było wiedzieć wcześniej, że obok jest takie miejsce, hamak zapewne byłby zdecydowanie wygodniejszy od twardej podłogi. No chyba że by się rozsypał, a to wydawało się prawdopodobne, biorąc pod uwagę stopień zniszczenia innych mebli i sprzętów. Moje przemyślenia na temat tego czy hamak by się rozpadł, czy też nie, przerwał dźwięk kroków księcia, a potem odgłos uderzenia głową o drewno. Zapomniał się schylić arystokrata jeden. Odwróciłam się uśmiechnięta w jego stronę.
- Śnieżyca ustała- powiedział wskazując okno.
- Idziemy stąd?- spytałam radośnie, a książę tylko kiwnął głową z bladym uśmiechem.
Wróciliśmy do pierwszego pomieszczenia i wygasiliśmy ogień w kominku, przezorny zawsze ubezpieczony, nie chcemy wywołać pożaru, nawet jeśli cały las był przysypany pierzyną wilgotnego śniegu. Podniosłam z podłogi swój szkicownik i już miałam wychodzić przez uchylone drzwi, kiedy książę narzucił mi na ramiona dosyć obszerny płaszcz który wisiał od początku w tej małej chatce. Sam miał na sobie tylko to w czym przyszedł. Nie chciałam, żeby zamarzł podczas nie wiadomo ile trwającej wędrówki, więc szybko wpadłam na dosyć dobry dla nas obojga moim zdaniem pomysł. Włożyłam jeden rękaw, a jemu podałam drugi. Donghae szybko zrozumiał o co mi chodziło i włożył na siebie połowę płaszcza. Takim oto sposobem oboje mogliśmy uniknąć chociaż częściowo odmrożenia. Teoretycznie. Wyszliśmy na zewnątrz opatuleni podniszczonym odzianiem, ale kiedy tylko zrobiłam jeden krok w zaspę śniegu lśniącą przed drzwiami, od razu przeszedł mnie dreszcz z zimna, a spod rąbka sukni wyjrzała moja bosa stopa.
- Same z tobą kłopoty dziewczyno...- mruknął książę.- Boso nie będziesz szła, nie ma mowy.
- Ale...- próbowałam coś powiedzieć, ale on tylko pokręcił stanowczo głową. Po chwili, zanim tylko się zorientowałam, już trzymał mnie na rękach.
- Trochę dłużej nam to zajmie, ale na pewno nie zamarzną ci stopy- powiedział i ruszył między drzewa, zostawiając w tyle małą, drewnianą chatkę.
Patrzałam w tył, aż znikła mi z oczu zasłonięta przez nagie pnie drzew pokryte białym puchem, potem odwróciłam się bokiem do księcia.
- Wiesz, w sumie to w innych okolicznościach to by mogło być ekscytujące- powiedziałam do niego po chwili.
- To znaczy?- spojrzał na mnie pytająco.
- Hmm... no wiesz, w końcu jestem niesiona na rękach przez samego księcia- uśmiechnęłam się, podkreślając absurdalność własnej wypowiedzi.
- Jednak masz poczucie humoru- powiedział również się uśmiechając.- Ale jakby nie patrzeć, to każda normalna dziewczyna piszczałaby z  radości w tej sytuacji- powiedział zbyt poważnym tonem, żeby można to było to brać na poważnie.
- Czyli rozumiem, że mam teraz piszczeć, przy okazji zapewnić ci niesprawność jednego ucha?- spytałam, bardzo usłużnym tonem.
- Wiesz, nie powiedziałem, że jesteś normalna.
- To dobrze, bo piszczenie z radości, nie należy do rzeczy które chciałabym w tej chwili zrobić.
- A co do tych rzeczy należy, jeśli mogę spytać?
- Hmm... na przykład zjedzenie czegoś- na potwierdzenie tych słów odezwały się moje kiszki, grając utwór z repertuaru "Gdzie jest jedzenie?".- Ale to chyba słychać- roześmiałam się nerwowo, przekręcając oczami.
- To nie było stado dzikich koni?- książę udawał zdezorientowanego.
- Zobaczymy jak się twoje kiszki odezwą- powiedziałam naburmuszonym tonem. Po czym już całkowicie na poważnie spytałam- Ale czy powinnam w ten sposób zwracać się do księcia?
- Raczej nie- pokręcił głową zamyślony- zwykle grozi za to chłosta, albo więzienie.
- Ups...- powiedziałam cicho i w zdezorientowaniu ponownie przewróciłam oczami.
- Ale czy tak nie jest łatwiej? Bez tych zbędnych tytułów, uniżonego tonu i innych takich głupot? Poza tym, jak na razie nie jesteś w pracy, a ja teraz niezbyt mądrze i niezbyt elegancko bym zrobił jeśli zachowywałbym się ja książę. Nie sądzisz?- spojrzał na mnie wyczekująco.
- Mhm...nie panuje taka służbowa atmosfera- pokiwałam głową.- A jakbyś chciał wykorzystać swoją pozycję księcia, to pewnie ja teraz bym cię niosła na rękach. Jeśli bym była w stanie cię podnieść, bo do najsilniejszych to ja nie należę.
- To by nie było dobre wyjście- powiedział i zamyślił się na dłuższą chwilę. Ja w tym czasie zdążyłam dokładnie przyjrzeć się okolicy, a przy okazji zauważyłam, że las się już kończy, trochę szybciej niż przewidział to książę, a z tego co mówił, za lasem powinna być jakaś wioska.
- Nie bolą cię ręce?- spytałam zaciekawiona.
- Trochę- odpowiedział- ale powinienem dbać o moich poddanych i przyjaciół jak tylko najlepiej potrafię, więc nawet nie myśl, że postawię cię na ziemi zanim wyjdziemy z tego przeklętego lasu.
Jak powiedział tak też zrobił. Kiedy wyszliśmy zza ściany drzew, znaleźliśmy się w dosyć dużej wiosce. Książę postawił mnie na nagiej ziemi i razem, wciąż zawinięci w rozlatujący się płaszcz, skierowaliśmy się w stronę jednego z kilku budynków, które tworzyły coś na kształt wsi. Był to największy budynek i jak się okazało, mieściła się w nim gospoda. Weszliśmy do środka bez wahania i już od progu otoczył nas ze wszystkich stron smrodliwy zapach potu. W sali siedziało dużo ludzi, jednak nikt poza kobietą stojącą za ladą na drugim końcu pomieszczenia, nie zwrócił na nas większej uwagi. To było trochę dziwne, bo każdy normalny człowiek, mniej lub bardziej, zainteresowałby się dwojgiem ludzi w strojach balowych owiniętych jednym, podniszczonym płaszczem. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Niezauważeni podeszliśmy do blatu i ściągając płaszcz, usiedliśmy na wysokich, barowych stołkach.
- Czego sobie państwo życzą?- kobieta zza lady odstawiła polerowaną przed chwilą szklankę.
- Czy są może jakieś wolne pokoje?- spytał książę zwijając podniszczony płaszcz.
- Jest jeden, dla dwóch osób- powiedziała wyjmując spod lady kolejną szklankę.- Niestety nie mamy pokoi małżeńskich- dodała spoglądając na nas znacząco znad polerowanego naczynia.
Zapadła na chwilę niezręczna cisza, a my z księciem patrzyliśmy to na siebie, to na panią zawzięcie polerującą szklankę. Aż w końcu nie wytrzymaliśmy i w jednej chwili wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.
- Zostajemy, na jedną noc- powiedział Donghae, kładąc na gładkim blacie trzy, błyszczące monety. Kobieta nie patrząc zgarnęła je i podała spod lady duży klucz.
- Ostatni pokój w korytarzu na piętrze- wskazała szklanką schody o mało nie uderzając nią księcia w twarz.
Podziękowaliśmy i pomaszerowaliśmy jak najszybciej potrafiliśmy po schodach do pokoju, który okazał się dosyć przytulny. Dwa drewniane łóżka stały w przeciwległych kątach pokoju, a pod ścianą stała mała, drewniana komódka. Po środku podłogi leżał brązowy, przetarty przez dziesiątki stóp po nim przechodzących przed nami dywanik, a nad oknem wisiały delikatne, beżowe zasłony. Zanim zdążyłam jednak do końca obejrzeć wystrój, usłyszałam przeciągłe skrzypienie z drugiej części pokoju.
SZKRZYYYP...
To książę rzucił się na łóżko, wyraźnie zmęczony. Podeszłam do niego i rozbawiona spytałam:
- Aż taka ciężka jestem?
Donghae pokiwał potakująco głową.
- No ale przynajmniej już w przyszłości nie będziesz musiał mnie nosić na rękach.
- Może- odpowiedział przekręcając się na bok.- Nie wiadomo kiedy uda ci się zgubić kolejne buty- uśmiechnął się, wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Tym razem masz łóżko- uśmiechnęliśmy się do siebie, przypominając sobie, że w ciągu ostatnich kilku godzin spaliśmy na podłodze. Ale wtedy zaczęłam się nad czymś zastanawiać- a tak właściwie to po co ci były pieniądze na balu?
Książę roześmiał się.
- Hmm... szczerze to razem z Eunhyukiem chcieliśmy przekupić muzykantów żeby zagrali coś żywszego- nerwowo przeczesał dłonią już i tak splątane włosy.- Mam nadzieję, że nic mu nie jest...- dodał trochę ciszej. Domyśliłam się, że bardzo martwił się o swojego brata.- W każdym razie jestem zmęczony i idę spać. Dobranoc- z uśmiechem zamknął oczy.
- Dobranoc...- odpowiedziałam, a w chwilę później też spałam na drugim łóżku.

sobota, 28 maja 2016

Rozdział-6

Następnego dnia rano dostałam tymczasowy uniform. Długa do połowy łydki czarna, matowa sukienka z długimi, rozciągniętymi rękawami, (kiedyś) biały fartuszek przewiązywany tasiemką w talii i standardowy, biały czepek. Kiedy się już przebrałam w ten niezbyt wykwintny strój, koniecznie musiałam się przejrzeć. Cóż...nie powiem, że byłam zbytnio zachwycona widokiem swojego odbicia w przybrudzonym lustrze stojącym w moim tymczasowym pokoiku, a szczerze powiedziawszy, wyglądałam naprawdę okrutnie. Sukienka miała zdecydowanie za szerokie rękawy, które w dodatku były przetarte w wielu miejscach, fartuszek był nierówny, miał kilka śladów zszywanych dziur, a poza tym było wyraźnie widać, że strój już daleko za sobą ma swoje najlepsze lata. Potwierdzał to między innymi rozerwany szew na dole sukienki i kilka różnobarwnych plam najróżniejszego pochodzenia, najwyraźniej nie do sprania. Ale zadowolona ze swojego wyglądu, czy też nie, musiałam pracować, takie już życie. Dostałam w kuchni śniadanie dla księcia...i niezwykle dokładną mapę zamku, z wyróżnionymi wszystkimi przejściami dla służby, miałam już nawet zaznaczone najważniejsze trasy i miejsca w które mogłam musieć iść, ale szczerze mówiąc, osobiście wolałabym żeby żadne trasy, ani przejścia nie były zaznaczone. Czemu? Mogłabym wtedy bezkarnie zwiedzić cały zamek, tłumacząc się w ewentualności, jeśli taka by się zdarzyła, że najnormalniej w świecie się zgubiłam. Ale niestety, w życiu nie ma tak łatwo i tak jak już wcześniej przewidziałam, miałam zwiedzić tylko ciemne, starannie poukrywane korytarze dla służby. Toteż dotarłam nadzwyczaj szybko do pokoju który zajmował książę. Standardowo zapukałam, usłyszałam "wejdź proszę" i tak jak zawsze, weszłam do środka. Stanęłam obok dużego łoża księcia i trochę zmieszana, ale to też jak zwykle, poszukałam go wzrokiem, a on po chwili wyszedł zza ścianki działowej zapinając guziki swojej marynarki, w końcu podniósł głowę i półgłosem powiedział- Boże święty...- na jego twarzy widziałam autentyczny szok.- Jak on mogli cię ubrać w coś tak paskudnego...?-mimo że mówił "ty", to i tak wydawało mi się, że wciąż mówił to bardziej do siebie niż do mnie.
Wciąż z zszokowanym wyrazem twarzy, podszedł bliżej i dokładnie obejrzał moje niezbyt piękne odzienie, mrucząc coś wielce niezadowolonym tonem pod nosem.
- Książę...?- odezwałam się trochę zakłopotana tą sytuacją.
- Zjem śniadanie i pójdziemy ci kupić coś do ubrania- powiedział stanowczym tonem, a ja już otworzyłam usta żeby zaprotestować, ale on dodał szybko- to rozkaz.- aha, słowo "rozkaz" urywa wszelkie dyskusje. Takie tam, z życia służącej.
Podałam mu więc do rąk tacę z jedzeniem, którą oczywiście zabrał i usiadł z nią na rogu łóżka. Ja skłoniłam się usłużnie i tak jak zwykłam to czynić, skierowałam się w stronę drzwi. Jednak nie zaszłam daleko.
- Zostań, to nie zajmie długo- zapewnił, a ja oczywiście się odwróciłam.- Poczęstuj się bułką, bo jak ja sam zjem tyle, to wszystkie moje marynarki będą na mnie pękać, a z tego co widziałem, tym co was karmią raczej słabo można się najeść- wyciągnął talerz w moim kierunku, a ja trochę zmieszana wzięłam bułkę. Zawsze czułam się niezręcznie jak książę mnie czymś częstował, ale czy wy nie czulibyście się w takiej sytuacji niezręcznie?
- Dziękuję- powiedziałam, równie zakłopotana, jak wtedy kiedy częstował mnie ciastkiem.
- A więc jedzmy!- powiedział wesoło i z entuzjazmem towarzyszącym każdemu śniadaniu, zaczął jeść. Ja również zaczęłam jeść swoją bułkę, była naprawdę dobra, a po kilku gryzach okazało się, że jest nadziana przepysznym dżemem jabłkowym, dodam że moim ulubionym. Delektowałam się każdym jej kęsem, w wyniku czego zjadłam jedną, średniej wielkości bułkę w tym samym czasie co książę spożył całe swoje śniadanie. Widząc, że nic już do jedzenia nie zostało, wyciągnęłam w ciszy ręce po jego tackę, którą chciałam odnieść kulturalnie do kuchni, jednak książę wyciągnął ręce w przeciwnym kierunku.
- To strata czasu- powiedział obojętnym tonem.
- Ale muszę to odnieść, książę- odparłam, może zbyt stanowczo i sięgnęłam po tacę.
Potem wszystko działo się naprawdę bardzo szybko, jednak dla mnie następne pół minuty trwało zdecydowanie dłużej niżby się mogło wydawać. Kiedy sięgałam po tacę, potknęłam się o kawałek nieskazitelnie białego prześcieradła które zwisało z łóżka i poleciałam pięknym łukiem do przodu. Zanim zdążyłam odpowiednio zareagować, zwisałam głową w dół z kolan księcia, a w rękach trzymałam pustą tacę- przynajmniej tyle udało mi się zrobić, swój cel osiągnęłam. Ponownie wylądowałam w dosyć niezręcznej sytuacji. Ale taki już najwyraźniej mój los, prawda? Lądowanie w dziwnych sytuacjach chyba mogę już wpisać do CV jako specjalną umiejętność. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, ale już po kilku kolejnych chwilach niezdarnie wstałam i szybko stanęłam dwa metry od księcia. Jak zapewne się domyślacie, twarz miałam czerwoną jak burak, piekła mnie niemiłosiernie. Cisza trwała i trwała.
- Przepraszam, moja wina- powiedziałam tak cicho, że gdyby zawiał wtedy za oknem wiatr, książę by mnie nie usłyszał. Spojrzałam na niego, uśmiechał się, może trochę rozbawiony, może trochę zakłopotany.
- Nie szkodzi, wypadki się zdarzają- machnął ręką.- Poza tym nie należy zapomnieć, że to też po części moja wina- wzruszył ramionami.- Jak się tak bardzo uparłaś, to odnieś tą tacę do kuchni, ale za trzy minuty widzimy się przed drzwiami mojego pokoju.
***
...A już dziesięć minut później przeszliśmy przez trochę podniszczoną, kamienną bramę prowadzącą na ulicę handlową. Było tam naprawdę niesamowicie kolorowo, ale mimo wielobarwnych towarów wystawionych na ladach, ale wszystkie stragany pod warstwą najróżniejszych przedmiotów w najróżniejszych kolorach i za wszystkimi tymi niezwykle barwnymi szyldami, były śnieżnobiałe. Wszystko dookoła wydawało się jednocześnie chaotyczne i czyste, bardzo statyczne i uporządkowane. Bardzo mi się to podobało, toteż starałam się zapamiętać jak najwięcej szczegółów tej niezwykłej w swojej naturalności scenerii. Szybko mijałam stoiska z tkanymi dywanami, kusząco pachnącym jedzeniem, dziwacznymi zabawkami i innymi, najróżniejszymi rzeczami różnego przeznaczenia próbując jakoś dotrzymać kroku księciu, który zdawał się dobrze wiedzieć gdzie się kierować, więc narzucił dosyć szybkie tępo. Jednak w pewnym momencie coś przykuło moją uwagę bardziej niż wszystkie wyżej wspomniane rzeczy. Jedno z mijanych w pośpiechu stoisk było całe czerwono-czarne, nie było w nim nic białego, ani trochę, nawet towar był albo czerwony, albo czarny...poza jednym, małym przedmiotem. Po środku blatu leżał mały, szafirowy kwiat z błyszczących kamieni doczepiony na zgrabnie wykonanej, srebrnej spince. Przystanęłam nie mogąc uwierzyć w to co właśnie zobaczyłam. Dla każdego innego przechodnia na tym targu, ta maleńka rzecz, nie miałaby żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Ot co, po prostu zwykła, błyszcząca, dosyć tandetna spinka. Jednak dla mnie to nie byłą tylko jakaś tam spinka, dla mnie to była przeszłość- o ile się tylko przypadkiem nie przewidziałam. Ta niepozorna spinka była przekazywana w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie z rąk do rąk, od dziesiątego pokolenia w tył, a później została mi zabrana pierwszego dnia w sierocińcu. Tak po prostu, jedna z dziewczynek wyrwała mi ją wraz z kilkoma włosami krzycząc mi prosto w twarz: "Tutaj nie jesteś od nikogo lepsza". Ale szczerze mówiąc, tak naprawdę nigdy nie byłam od nikogo lepsza, mimo wszystko w tamtej krótkiej chwili kiedy ta dziewczynka zabrała mi moją spinkę, poczułam, że zabrała też moją przeszłość.
A wtedy na straganie ta przeszłość stanęła mi nagle przed oczami, na dosyć dziwnym, czarno-czerwonym stoisku, pełnym różnych, niezrozumiałych bibelotów.
W tej jednej chwili całkowicie zapomniałam o księciu i jak zahipnotyzowana podeszłam do stoiska, a kiedy stanęłam kilka centymetrów przed nim, spod lady nagle wyłoniła się kobieta. Wyglądająca dosyć wyjątkowo kobieta, uściślając. Długie, czarne włosy miała związane cienkimi wstążkami po obu stronach twarzy w grube warkocze. Jej gładka skóra była jasna jak mleko, a trójkątna twarz miała dosyć ostre rysy. Duże oczy były czerwone, skryte pod lekko zmarszczonymi, czarnymi brwiami, a pełne usta muśnięte były ciemną szminką. Ubiór owej kobiety też wydawał się być dosyć niezwykły jak na to miejsce i czas. Była ubrana w krótką, czarną spódniczkę do kolan, a jej nogi kryły po części czarne podkolanówki. Na stopy miała włożone czerwone, wsuwane, filcowe buty. Czerwony sweter miała nałożony na czarną koszulę- której kołnierzyk oraz dolna część wystawała luźno spod wspomnianego wcześniej swetra. A na to wszystko miała nałożony obszerny, czarny płaszcz w czerwone esy-floresy. Patrzyła na mnie z wyraźnym zaciekawieniem, ale jej twarz wydała mi się nagle bardzo tajemnicza, po chwili nie mogłam z niej odczytać żadnej emocji, mimo że kobieta uśmiechnęła się, nie byłam pewna w jakim celu i w przypływie jakiej emocji to zrobiła.
- Ładna spinka prawda?- zagadnęła przyjaznym tonem. Jej głos był miękki, ale pełen pewnej stanowczości.
- W sumie to średnia...- nie tylko nie chciałam okazywać zainteresowania, ale nie chciałam też kłamać. Ta spinka naprawdę nie była jakoś wyjątkowo ładna, za to pełna prawdziwego sentymentu.
- A jednak cię zainteresowała jak widać...- przeciągnęła ostatnie słowo, dodając swojej wypowiedzi szczyptę tajemniczości, mimo że wypowiedziane zdanie nie było tak naprawdęw żadnym razie tajemnicze.
- Tak naprawdę to...-zaczęłam.
- Czemu się mnie nie pilnowałaś, już myślałem że zginęłaś w tym tłumie!- książę bez żadnego ostrzeżenia pojawił się za moimi plecami.- Sklepy z ubraniami są w tamtą stronę- wskazał dyskretnie kierunek dłonią. Jednak ja prawie wcale nie zwróciłam na niego uwagi.
- Pana towarzyszka chyba coś zwęszyła po drodze- sprzedawczyni najwyraźniej nie wiedziała któż to przed nią stoi. Bywa też i tak.
- O co chodzi?- Donghae wydawał się być odrobinę zdezorientowany.- Może mi ktoś powie?- spojrzał na mnie pytająco.
- Ta spinka...- zaczęłam, ale w porę się powstrzymałam widząc pilnie nasłuchującą sprzedawczynię. Pokazałam księciu gestem dłoni żeby nadstawił ucho, tworząc naprawdę dziwną sytuację. Ale to w końcu ja, prawda?- jestem na 99,9% pewna że to moja pamiątka rodzinna.
Książę spojrzał na mnie pytająco, potem spojrzał uważnie na spinkę i spytał, również szeptem:
- A pozostała jedna dziesiąta procenta?
- Mała róża wygrawerowana na spodzie zapinki- powiedziałam cicho patrząc na to, co mogło być moją przeszłością, leżące przede mną.- Jak ją tylko zobaczę, to będę pewna na 100%
- To będzie prezent- powiedział cicho, po czym, już głośniej, zawołał do sprzedawczyni, która wpatrywała się w nas uparcie- wezmę tą spinkę z kwiatkiem z błyszczących kamieni- a ja ze zdumienia aż się wyłączyłam na dłuższą chwilę.
Jak przez mgłę widziałam księcia targującego się wedle zwyczaju, ze sprzedawczynią, która wydawała się być szczerze oburzona, ale po dokładnym przyjrzeniu się, można było zobaczyć, że cała sytuacja ją wyraźnie bawi. Jej kąciki ust unosiły się lekko przy każdej cenie którą wypowiadała, wydawało się to trwać w nieskończoność. W końcu jednak podała mu do ręki spinkę...a książę w mgnieniu oka odwrócił się w moją stronę i delikatnie wsunął mi spinkę we włosy. Całkowicie bez najmniejszego ostrzeżenia.
A ja wciąż stałam jak ten słup soli, nie wiedząc za bardzo co się dzieje.
- To chodźmy po coś do ubrania dla ciebie- powiedział i delikatnie, ale stanowczo pociągnął mnie za sobą, trzymając za przedramię.
***
Kilka minut później wyszłam z przebieralni już trzeci raz i jak za każdym poprzednim razem książę uznał, że powinniśmy kupić to co mam na sobie. A w przebieralni miałam jeszcze całkiem duuży stos ubrań do przymierzenia- oczywiście wszystkie wybrał książę. O dziwo, mi też przypadły do gustu, a w tym stosie znalazły się też oczywiście stroje w których dobrze by mi się pracowało, sukienki w pewnym stopniu podobne do mojego stroju z zamku w Księstwie Nadmorskim.
Po raz kolejny wyszłam z przymierzalni, tym razem w sukience bardzo podobnej do mojej ulubionej- która niestety została skradziona wraz z moją walizką i resztą jej zawartości- jednak nie dało się ukryć, że ta sukienka była o wiele ładniejsza od poprzedniej. Nie potrafię wytłumaczyć czym dokładnie sprawiała, że wyglądała na ładniejszą, ale zdecydowanie miała w sobie "to coś".
- Tą też weźmiemy- powiedział książę i sięgnął po coś z półki- ale teraz przymierz tą- wolną ręką wręczył mi zawiniętą w delikatny, śnieżnobiały papier sukienkę.
- Ale w przymierzalni mam już dużo ubrań...- powiedziałam spoglądając wymownie  na w miarę uporządkowany stos ubrań do przymierzenia lezący na małym stoliczku w rogu.
- Po prostu ją przymierz- książę uśmiechnął się w ten swój niesamowity sposób i w końcu weszłam do przymierzalni po raz kolejny.
Zdjęłam sukienkę i delikatnie rozwinęłam z papieru tą, którą dał mi chwilę temu książę. Jakie było moje zdziwienie, kiedy ujrzałam...suknię balową.
I to naprawdę niesamowicie piękną suknię balową.
Nie wiedziałam czemu książę dał mi do przymierzenia suknię balową, ale od razu zapragnęłam ją na siebie włożyć. Już w chwilę później okazało się, że pasowała idealnie, a w dużym lustrze przymierzalni mogłam zobaczyć w stu procentach jej piękno. Dół był długi do ziemi, lekko rozkloszowany, uszyty z delikatnego jak chmurka, lejącego się, szafirowego materiału. Na wszystko była zręcznie przyszyta błękitna koronkowa halka w kwitnące róże, delikatna jakby była uszyta z babiego lata i porannej rosy. Góra była równie piękna, cała uszyta z szafirowego materiał pokrytego misternie udrapowaną koronką. Suknia miała długie, rozszerzane ku dołowi rękawy w kolorze- o, cóż za zaskoczenie- szafirowym, również były pokryte delikatną koronką w róże. W pasie suknia miała błękitną wstążkę, na tyle długą żeby można ją było bez problemu zawiązać w pasie, ale na tyle krótką, żeby nie tarzać nią po ziemi. Zastanowiłam się po raz koleiny czemu książę kazał mi przymierzyć tą suknię, ale nie znalazłszy żadnej logicznej odpowiedzi, wyszłam trochę nieśmiało z przymierzalni.
- Pasuje idealnie- powiedział uśmiechnięty Donghae.- Bierzemy...resztę też, na pewno będą pasować!- jego głos był niesamowicie entuzjastyczny.
- Wybacz książę...- na dźwięk mojego głosu odwrócił się- ale po co mi suknia balowa kiedy prawdopodobnie nie będzie mi dane w żadnym uczestniczyć?- spytałam niepewnym głosem, trochę zlękniona.
- Och...przepraszam, totalny ze mnie sklerotyk- nerwowo zmierzwił swoje włosy.- Czy nie zechciałabyś się wybrać ze mną na bal organizowany przez mojego brata dzisiaj wieczorem, zaraz po zebraniu?-spytał uśmiechnięty.
Wmurowało mnie w podłogę, w tamtej chwili stałam niczym marmurowy posąg patrząc się na księcia jak na chorego psychicznie. Ja? Z księciem? Na bal organizowany przez innego księcia? No nieźle, było to totalnie porąbane. Więc dla sprawdzenia czy przypadkiem to mi się nie śni, ugryzłam się w język. Zabolało okrutnie, więc to jednak nie był sen.
- Naprawdę?! Mogłabym pójść?!- spytałam z niedowierzaniem, a książę tylko pokiwał przytakująco głową z uśmiechem.- Ale czy to nie będzie dziwne jeśli przyjdziesz z własną pokojówką, książę?- tylko ja zawszę mam wątpliwości, tylko ja.
- Czyżbyś sugerowała, że mam zapytać cudzą pokojówkę?- zapytał rozbawiony, ja tylko uśmiechnęłam się trochę zbita z tropu.- Po prostu chodź ze mną- uśmiechnął się i podał mi do rąk jedną z sukienek którą wcześniej wybrał.- Ale jak na razie przebierz się w tą- powiedział i poszedł uregulować opłaty u sprzedawcy.
***
Był piękny wieczór, zimowe blade słońce wpadało przez okno do mojego małego pokoiku, za którym przyjemnie prószył śnieg, a ja przeglądałam się w niezbyt czystym lustrze, kręcąc się w kółko i sprawiając tym samym, że każda koronka na sukience wirowała razem ze mną. Suknia wydała mi się jeszcze piękniejsza niż wcześniej. W końcu od tego zachwycania się, opadłam na łóżko stojące obok, przewracając jednocześnie nogą walizkę. Nową, dużą, czarną walizkę malowaną w błękitne kwiaty, całą wypełnioną nowymi strojami kupionymi rankiem.
Zebranie miało trwać w założeniu tylko jeden dzień, więc mieliśmy wyjechać już jutro po południu. Mogłoby się wydawać, że to dosyć krótki czas na podjęcie ważnych, państwowych decyzji...ale odkąd wróciliśmy z targu- czyli wczesnym rankiem, zebranie trwało aż do teraz. Oczywiście nie było tak, że nie miałam co robić! Co to to nie, w końcu jestem służącą i muszę porządnie wykonywać swoją pracę, której w tym miejscu, jak i w innych zamkach zapewne, nie brakuje.
W końcu jednak mogłam wrócić do swojego pokoiku i przygotować się na nadchodzący bal. Pierwszym moim ważnym spostrzeżeniem było to, że w tym zamku jest niesamowicie dużo kurzu. Więc zanim jeszcze przebrałam się w suknię balową i uczesałam swoje nieposłuszne włosy, wysprzątałam mały pokoik w którym dane było mi mieszkać przez następne kilkanaście godzin. Zrobiłam to głównie z powodu sukni- nie chciałam żeby się zabrudziła zanim rozpocznie się mój pierwszy- i najprawdopodobniej ostatni- bal w życiu. W końcu jednak mogłam też samą siebie doprowadzić do porządku- wziąć kąpiel, umyć i upiąć włosy, a w końcu przyodziać piękną, balową suknię, która os przyjścia z targu leżała zawinięta w delikatny papier. Książę powiedział, że po mnie przyjdzie po skończonym zebraniu, więc postanowiłam posłusznie zostać w pokoju, co było rozsądną decyzją, bo nie wiedziałam gdzie bal miał się odbyć. Nie za bardzo miałam co ze sobą w tym czasie zrobić i z całej tej bezczynności przypomniałam sobie o mojej spince i o tym, że nie sprawdziłam do tej pory, czy to ta sama spinka, którą w mojej rodzinie przekazywano z rąk do rąk, z pokolenia na pokolenie. Chwyciłam ją w dłoń i zabrałam ją energicznym ruchem z małego stoliczka stojącego obok mojego łóżka i...zawahałam się, ale tylko na chwilę, potem odwróciłam ją powoli dołem do góry i dokładnie przyjrzałam się zapięciu. Tak! Była tam! Lewie widoczna, mała, wygrawerowana róża! Uśmiechnęłam się i znowu stanęłam przed lustrem, tym razem żeby ją zapiąć. Niestety, kiedy próbowałam ją zapiąć, mój kok- niezbyt profesjonalny, ale był w porządku jak na moje marne zdolności fryzjerskie- rozwiązał się i wszystkie włosy poleciały mi na twarz.
- Cholera- mruknęłam pod nosem i w chwilę po tym usłyszałam pukanie do drzwi.- Proszę- zawołałam próbując odgarnąć włosy z twarzy. Ostatecznie mogłam cokolwiek zobaczyć.
Odwróciłam się i w tym samym momencie otworzyły się drzwi w których stanął książę, nie muszę chyba mówić, że wyglądał jak zwykle olśniewająco. Na jego twarz wstąpił wyraz stopniowego zdumienia, ale na jego miejsce w krótką chwilę wpłynął przyjazny uśmiech.
- Mogę wejść?- zapytał, a mnie rozbawiła trochę ta sytuacja, żeby książę pytał się pokojówki czy może coś zrobić- dziwne nie sądzicie? Kiwnęłam głową, a książę najnaturalniej w świecie do mnie podszedł- coś na to zaradzimy...-powiedział i wyjął mi spinkę z dłoni, po czym zaczął majstrować przy moich włosach, co ciekawsze w skutku czego ułożyły się we w miarę logicznym porządku, a na koniec spiął kilka kosmyków z tyłu moją niefortunną spinką.- I pięknie!
Trochę mnie zamurowało, a zanim się spostrzegłam, staliśmy już na sali balowej.
To było naprawdę piękne miejsce. Ogromny żyrandol zwisał z kopulastego sufitu, roztaczając w całej sali niesamowicie jasny blask, a promienie rzucanego przezeń światła tworzyły setki małych tęcz kiedy przechodziły przez malutkie kryształki otaczające małe świetlne kule. W długich do sufitu oknach umieszczone były piękne witraże przedstawiające bajeczne ogrody, pełne barwnych kwiatów, oświetlonych przez szklane słońca. Na wysokich, ozdobnych kolumnach wisiały kwiatowe girlandy, a marmurowa podłoga była bardziej przejrzysta niż lustro które stało w moim tymczasowym pokoju. Ale to nie było trudne do osiągnięcia, zważając na to, że tamto lustro nie było czyszczone od wieków. A ludzie! Och, ci ludzie! Dziesiątki szykownych kobiet i mężczyzn, a wszyscy ubrani kolorowo, gustownie i z pewnością bardzo kosztownie. Wszystkie damy obwieszone były sznurami lśniącej biżuterii we wszystkich możliwych kolorach, ja przy nich wyglądałam niemal jak sierota przyprowadzona prosto z ulicy. Setki koronek, falban i halek wirowały dookoła kiedy każda z obecnych pań zrobiła choć najmniejszy ruch. Mężczyźni w porównaniu z księciem wyglądali dosyć blado. Ale czy ktokolwiek mógł wyglądać bardziej olśniewająco niż Donghae? Nie sądzę, moi drodzy, nie sądzę. Bo w końcu nie da się wyglądać lepiej niż chodząca, żywa perfekcja.
- Donghae!- zawołał ktoś ze środka sali- chodź tutaj!- po chwili dało się zauważyć machającą w tłumie rękę.
I kiedy książę z uśmiechem na ustach ruszył w stronę człowieka machającego ręką, ja uznałam, że się odłączę i postaram się chociaż trochę udawać, że tutaj pasuję, więc ruszyłam do sporej grupki ludzi stojącej przed podwyższeniem, na którym zespół muzyczny właśnie rozpoczynał nowy utwór. Najpierw odezwały się niskie tony kontrabasu, a po krótkiej chwili dołączyła do niego wiolonczela. Przez pewien czas dwa instrumenty współgrały ze sobą w duecie, a wtedy nagle dołączył do nich flet i altówka. Cztery instrumenty grały w idealnej harmonii wprawiając mnie w stan nieopisanego zachwytu, nie zorientowałam się nawet kiedy przed podwyższeniem zostałam tylko ja i jakiś mężczyzna w długim do ziemi białym płaszczu, bo wszyscy inni ruszyli na parkiet porwani taneczną melodią. W tamtej chwili nie istniało dla mnie nic poza tą piękną muzyką. A kiedy na moją twarz już wchodził szeroki uśmiech utwór się skończył i w jednej chwili wróciłam na ziemię. Przez chwilę panowała cisza, przerywana stuknięciami obcasów o marmurowy parkiet i wtedy właśnie ktoś blisko zaczął grać na skrzypcach, nie od razu się zorientowałam, że tym kimś był jegomość w płaszczu stojący obok. Ale już po kilku krótkich sekundach granego przezeń utworu potrafiłam śmiało stwierdzić, że niezaprzeczalnie był mistrzem w tym co robił. Pierwszą moją myślą było to, że to był element repertuaru przygotowanego przez zespół muzyczny, jednak kiedy spojrzałam na podwyższenie na którym stali, zauważyłam, że były to chyba najbardziej zaskoczone osoby na sali. Wtedy pomyślałam, że coś w tym wszystkim wyraźnie nie pasuje.
I wtedy nieznajomy zrzucił kaptur z głowy i on też skończył grać.
Ci z gości, którzy stali bliżej, jednocześnie wydali z siebie zdumione westchnienie, a ja sama skamieniałam kiedy dotarło do mnie któż to przed nami stoi- Henry.
- Miło was widzieć ponownie- powiedział tak, żeby w każdym kącie sali było go słychać, po czym wskoczył na podwyższenie przewracając przy okazji kobietę grającą na altówce.- Szczególnie was, książęta, drodzy kuzyni. Ileż to już minęło? Rok? A może dwa?- spytał nie oczekując odpowiedzi.
- Henry...?- pełne zaskoczenia i uczucia zapytanie dobiegło ze schodów. Wszyscy jak na komendę odwrócili głowy w tamtą stronę. I znowu, jak na komendę, tym razem cała sala wydała okrzyk zdziwienia, na schodach stał książę Kyuhyun i uśmiechał się do Henry'ego, jakby dookoła nikogo nie było.- Nawet nie wiesz jak bardzo za tobą tęskniłem!- zbiegł ze schodów i podbiegł do czarownika z otwartymi ramionami.
Jednak Henry nie wydawał się być równie szczęśliwy. W jednej chwili wyciągnął sztylet z rękawa i wymierzył go w księcia, którego tylko milimetry dzieliły od lśniącego ostrza kiedy się zatrzymał.
- Milcz!- Henry krzyknął do zdziwionego Kyuhyuna, na którego twarzy w jednej chwili odmalowała się najprawdziwsza rozpacz.- Myślisz że ci wybaczyłem?! Jeśli tak, to słono się mylisz!
- Ale co ja takiego zrobiłem, że aż tak bardzo mnie nienawidzisz?- książę spytał z wyraźnym smutkiem w głosie. Jednak bez lęku.
- Widziałem cię- odpowiedział Henry z odrazą- widziałem cię z Zhoumim- dodał, a imię doradcy wypowiedział tak, że brzmiało jakby je wypluł.- Nie potrafię ci tego wybaczyć, myślałem że mnie kochasz- dodał już ciszej, a dłoń w której trzymał sztylet zadrżała.
- Co?- Kyuhyun wydawał się być zdziwiony.- To dlatego zmieniłeś go w pandę? Tylko dlatego, że przegrałem zakład i musiałem go pocałować za karę? Nie zapomniałeś może, że Zhoumi nie jest taki jak ty czy ja? Czy ty naprawdę myślałeś, że to było na poważnie? Czy tylko z tego powodu zniszczyłeś sobie życie i doprowadziłeś do tego że cię wygnano?!- łamał mu się głos.- I to dlatego pewnie zacząłeś interesować Ryeowookiem i przestałeś go ignorować?! Czy to tylko dla zemsty?!- z jego oczu poleciały łzy.
- Tak, nie mogłem się pogodzić z tym, że potrafiłeś bez wahania pocałować kogoś innego- powiedział.- Kochałem cię i kocham nadal...mimo to, nie mogę na ciebie patrzeć. Na was wszystkich nie mogę patrzeć. Wszyscy ułożyliście sobie jakoś życie, każdy z was miał z kim przyjść na ten bal, ale to będzie wasz ostatni bal. Ostatni bal dla dwudziestu dwóch osób- książąt i ich towarzyszek-powiedział z pogardą a potem dodał, trochę ciszej- żegnajcie moi drodzy.
W sali rozległ się głośny szczęk metalu i nagle wszyscy zaczęli krzyczeć i uciekać w przypadkowe miejsca, wpadając przy tym na siebie, co powodowało jeszcze większą panikę. Też chciałam uciec, ale niestety, moje balowe odzienie mi tego nie ułatwiało i po kilku nieudolnych krokach miałam bardzo bliskie spotkanie z podłogą. Podniosłam się jak najszybciej potrafiłam, zdjęłam buty i wzięłam je w rękę, podwinęłam suknię i pobiegłam do najmniejszych drzwi jakie zauważyłam, pozostawiając za sobą krzyki przerażonych ludzi. Drzwi ustąpiły od razu i wpadłam do ciemnego pomieszczenia, w którym jedynym źródłem światła było małe okienko na ścianie, ale to wystarczyło, żebym zobaczyła gdzie jestem.
Byłam w powozowni. W odruchu paniki zaczęłam szukać powozu którym przyjechaliśmy, poszło mi z tym dosyć szybko, bo stał jako drugi od drzwi. Otworzyłam szybko skrzynię na bagaże i wyciągnęłam z niej swój szkicownik, miałam już ją zamykać, kiedy drzwi skrzypnęły i do moich uszu znów dotarły odgłosy z sali. Błyskawicznie wskoczyłam do skrzyni.
- Lacie?- usłyszałam głos księcia spod drzwi i wyskoczyłam ze swojej kryjówki.
- Tutaj jestem- odpowiedziałam, również szeptem i wyjrzałam zza powozu.
- Musimy stąd uciekać- powiedział książę.
Ale wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Do powozowni wpadł mężczyzna z mieczem w jednej dłoni i z płonącą pochodnią w drugiej. Myślałam, że rzuci się na nas z tym żelastwem, ale nie, on zrobił całkowicie coś innego. Rzucił z rozmachu pochodnię na ziemię, ziemię pokrytą suchą słomą, na której stały w rzędzie piękne, malowane, drewniane powozy. A wszystko w zbudowanej z drewnianych desek powozowni.
Wszystko stanęło w ogniu w przeciągu kilkudziesięciu sekund, a w ciągu tych kilkudziesięciu sekund udało mi się zauważyć drzwi powozowni przez które wprowadzano powozy, Rzuciłam się na nie, próbując bezskutecznie wydostać się na zewnątrz, po chwili dołączył do mnie książę i razem próbowaliśmy podnieść niesamowicie ciężką belkę którą zaryglowane były drzwi.
Udało się, do środka wpadł potężny powiew mroźnego powietrza i masy białego śniegu. Mimo  szalejącej śnieżycy, wybiegliśmy na zewnątrz i uciekliśmy biegiem, przez zaspy i wirującą w powietrzu biel w stronę ciemnego lasu w dali.

piątek, 1 kwietnia 2016

1 KWIETNIA SPECJAL

Bardzo dużo tego co się dzieje najdziwniejszego w tym specjalnym rozdziale napisanym specjalnie na 1 kwietnia, zostało zaproponowane przez moją przyjaciółkę Alex ;-)

Enjoy!

Był piękny, kwietniowy dzień*, wstałam wcześnie rano, żeby tylko uniknąć kolejek na targu warzywnym. Niestety, przy okazji obudziłam też Klarę, która nie zareagowała zbyt optymistycznie widząc na naszym ściennym zegarze która godzina.
- Kobieto, porąbało cię?- spytała niby groźnym głosem, ale jej zaspana twarz z półprzymkniętymi powiekami sprawiała, że widok racze był komiczny.
W odpowiedzi tylko wzruszyłam ramionami i wyszłam z pokoju wesoło podskakując, niczym ucieszony jednorożec i próbowałam utrzymać na głowie mój szafirowy kapelusz. Kręciłam się wokół swojej osi i przez to właśnie wpadłam na zdziwionego, równie zaspanego jak Klara księcia. Ja w sumie też nie byłam do końca obudzona, toteż nie zbyt wiedząc co się dzieje, skłoniłam się nisko księciu, niczym wytrawny dżentelmen którym nie byłam, jednocześnie ściągając mój kapelusz.
- Emm...?- usłyszałam tylko, ale nie zwracając na to większej uwagi, w poskokach ruszyłam dalej...i wtedy pięknie zaryłam twarzą o podłogę. Książę pomógł mi stać i ziewnęliśmy przeciągle.
- Nie pójdziesz sama w takim nieogarniętym stanie- zakomenderował i obrócił się wokół swojej osi. W jednej chwili jego piżama zmieniła się w normalny strój codzienny.
-Wow!- nie mogłam ukryć mojego podziwu.- Ale to było dobre!
Książę uśmiechnął się i podniósł głowę do góry mówiąc: "To miejsce potrzebuje superbohatera!"
Szczerze mówiąc nie za bardzo wiedziałam o co mu chodzi, więc wzruszyłam ramionami i w podskokach wyszliśmy z zamku, a kilka minut później byliśmy już u bram targu.
- Po jedzenie!- zakrzyknęłam, wyrzucając rękę w niebo, to samo zrobił książę. W jednej chwili weszliśmy na targ. Wokół, na straganach i za szybami sklepów leżały różniste pyszności- od jabłek z okolicznych sadów, po urocze wyroby cukiernicze. Ślinka pociekła mi z ust, ale miałam na początek jeden, bardzo ważny cel...
...za wszelką cenę kupić najładniejsze wiśnie jakie uda mi się znaleźć!

Moim drugim celem było kupienie pięknej cebuli, następnym kupno winogron...tak naprawdę wszystkie moje dzisiejsze cele sprowadzały się do jedzenia. Dzisiaj miały się odbyć coroczne zawody kulinarne organizowane przez naszego zamkowego szefa kuchni, a udział mógł wziąć w nim każdy kto chciał, warunkiem było zapewnienie sobie wszelkich niestandardowych składników. Nic trudnego- bo co to dla mnie wyjść na targ? No właśnie! Całkowicie nic trudnego!

Chodziliśmy z księciem między stoiskami na targu, szukając idealnych składników...co było dosyć trudne jak się okazało, a wtedy, za samy m końcu targu zobaczyłam TO stoisko! A na nim idealne wiśnie połyskujące w słońcu oślepiająco. W dwie sekundy się przy nim znalazłam z oczami świecącymi się z podekscytowania niczym słońce w południe na pustyni, wiśnie były idealne.
- Piękne!- wykrzyknęłam i w jednej chwili spod lady wyskoczyła sprzedawczyni, a ja dla odmiany odskoczyłam w tył. To dopiero było dziwactwo. Jej zielone włosy sterczały we wszystkie strony świata, okalając jej asymetryczną twarz dziwaczną aureolą, nad dużymi, wyłupiastymi, czerwono-złotymi oczami miała grubą, czarną mono-brew, miejscami połyskującą fioletem. Rybie usta muśnięte wściekłą czerwienią raziły po oczach i dopiero w chwilę później zauważyłam długi, szpiczasty nos z dużą brodawką na czubku. Postać była ciężkiej budowy, wyglądała niczym duża kulka zbudowana z tłuszczu i owinięta pierwszymi-lepszymi znalezionymi po drodze szmatami, bo jej ubiór również nie wył zbyt wykwintny. Poszarpana, ale nieskazitelnie czysta koszula wychodziła spod brązowej, dziurawej spódnicy, dla kontrastu na szyi sprzedawczyni miała zawieszony gruby medalion z rubinem w kształcie gwiazdy, na złotym łańcuchu.
- W czym mogę pani służyć?- spytała miłym głosem wybudzając mnie z chwilowego szoku, uśmiechała się przyjaźnie.
- Poproszę kilogram tych wiśni- również się uśmiechnęłam, sprzedawczyni okazała się całkiem sympatyczna.
Wtedy obok mnie znalazł się książę wymachując dziko świeżą zieloną cebulką, nie zwróciłam na niego większej uwagi, zajęta kupnem wiśni.
- Ile płacę?- spytałam wyciągając portfel.
- Nic, dzisiaj mam promocję- powiedziała głosem bez emocji- tylko niech ten pan przestanie wymachiwać cebulką- wskazała na księcia, który z uśmiechem wywijał warzywem.
Już chciałam go upomnieć, kiedy nagle zrobiło się ciemno, co było dosyć niepokojące, bo właśnie zaczął się dzień, książę przestał. Spojrzałam w niebo i aż upadłam z wrażenia. Nad nami unosił się ogromny spodek, sprzedawczyni również go zobaczyła i zaczęła się śmiać.
- Kuzyn B612 znowu mi kawały robi- powiedziała śmiejąc się metalicznym głosem.
- Ku-kuzyn?!- krzyknęliśmy z księciem w tym samym momencie, a wtedy z nieba spadły setki maleńkich istot. Każda fioletowa, z bujnym afro na głowie. W jednej chwili otoczyły nas i zaczęły tańczyć idealnie zsynchronizowany układ, bądź co bądź, nawet ładnie im to wychodziło. Spojrzeliśmy z księciem na siebie, potem na sprzedawczynię ze stoiska...i jakież było nasze zdziwienie kiedy ona zmieniła się w wysokiego czerwonego ludka z zielonym afro na głowie, większym niż u pozostałych stworków.
- Everybody dance now!- wrzasnęła i zaczęła odstawiać dzikie tańce wokół stoiska.
A książę wywijał zieloną cebulką.
- No to trzeba kupić winogrona- wzruszyłam ramionami i deptając wszystko po drodze ruszyłam do następnego stoiska, a za mną ruszyła chmara ufoludków i Donghae wymachujący cebulką na prawo i lewo. Jakbyśmy robili pociąg.
A sprzedawczyni z poprzedniego stoiska podjęła próbę twerkowania, dosyć nieudolną, bo wysypała połowę swojego towaru na ziemię.
A ja sobie podeszłam do kolejnego stoiska, pierwszego na którym zobaczyłam jakiekolwiek winogrona.
- Dzień dobry, poproszę pół kilograma tych winogron...-powiedziałam i zdębiałam. Przede mną stał klaun, taki żywcem wyciągnięty z cyrku. Kiedy tak stałam z wyrazem zdumienia na twarzy, on zatrąbił radośnie trąbką, po czym zmienił się w jaszczurkę i uciekł wymijając slalomem rząd ufoludków.
- Chyba sama sobie muszę wziąć...- wzruszyłam ramionami i zapakowałam sobie winogrona do torby. No bo czemu by nie? A jak już odpowiednia ilość winogron znalazła się w mojej torbie na zakupy, cała reszta zmieniła się w małe klauny i zaczęła tańczyć makarenę.
- Eee! MAKARENA!- rozległo się za moimi plecami, kiedy w radosnych podskokach ruszyłam do następnego stoiska, gdzie miałam zamiar zakupić resztę potrzebnych rzeczy i uciec z tego wariatkowa. Stanęłam przed ladą i okazało się, że rzeczywiście mogę tam kupić wszystko.
- Dzień dobry mogę...- nie dano mi dokończyć.
- A weź sobie wszystko- wzruszyła ramionami i okręciła się wokół własnej osi- ale...Shut up, and dance with me!
Tego już było dla mnie za wiele. Wzięłam stoisko, wielce zdziwiona, że sprzedawczyni mnie nie powstrzymuje i wyszłam za bramę. A razem ze mną stado tańczących ufoludków, które zaczęły na dodatek śpiewać. Każdy z nich mia głos tak niski jak ich wzrost, brzmiało t w miarę harmonijnie... dopóki nie przyłączyła się ufoludkowa sprzedawczyni z głosem wysokim jak najwyższa wieża zamku księcia. Jestem pewna, że okna w kamienicach za nami popękały od razu. Ale nie ważne, ważne było to, że bębenki w moich uszach powoli przestały to wytrzymywać. Odwróciłam się za siebie chcąc krzyknąć żeby się uciszyli, ale w jednej chwili jeden z ufoludków wcisnął mi do ust ciastko z dżemem truskawkowym i nie za bardzo mogłam cokolwiek powiedzieć.
Wtedy na szczęście uspokoił się książę i przestała wymachiwać zieloną cebulką. Może to dlatego, że rzucił nią w ufoludki? Mimo wszystko one się tym nie przejęły i cebulka też, tańczyła razem z nimi.
A wtedy na środku drogi wyrósł, dosłownie wyrósł, gigantyczny, różowy kamień. Z twarzą, na szczęście się uśmiechał, bo nie wiadomo co wkurzony kamień może robić.
- Don't worry be happy!- zanucił i wyrosły mu małe nóżki, na których zaczął stepować.
No tego to już było za wiele, ja tylko chciałam w spokoju wyjść na targ!
Zbulwersowałam się okrutnie i z tych emocji aż uniosłam się metr nad ziemię. Co ciekawsze, wzbudziło to jakieś zainteresowanie. Między innym z tłumu ufoludków wyłonił się jeden, z okularami na oczach, które utrzymywały się jakoś mimo braku uszu i nosa, stanął na czele grupy, energicznym ruchem zdjął okulary i wrzasnął: OH MY GOD!
A ja po prostu wydarłam się na całe gardło, co zabrzmiało jak ryk lwa połączony ze skrzekiem strusia i wszystkie ufoludki- prócz sprzedawczyni zmieniły się w kopczyki cukierków owocowych. Sprzedawczyni zaczęła lamentować o tym że nie wie jak ma to teraz sprzedać, a kamień aż się przewrócił i spróbował podnieść- jak się pewnie domyślacie- z marnym skutkiem. Książę zaczął panicznie szukać swojej zielonej cebulki, która chciała uciec w popłochu, ale została przygnieciona przez spadający kamień. A ja sobie wisiałam w przestrzeni z uśmiechem na ustach. W końcu zeszłam na ziemię, zebrałam trochę cukierków i ruszyłam z wózkiem na przedzie prosto do zamku.
A potem z nieba spadł przyjemny deszcz czekolady, przyjemny dla mnie, nie koniecznie dla moich owocków, ale na szczęście wózek miał daszek którym sprawnie przykryłam owoce i w podskokach wróciłam do zamku jednocześnie strzelając laserami z oczu w przypadkowe miejsca i w jakiekolwiek ocalałe, nieliczne ufoludki.
W kuchni przyrządziłam przepyszne lody wiśniowo-winogronowe w posypce z ufoludkowych cukierków, które okazały się wbrew pozorom bardzo smaczne i tylko trochę było czuć posmak ziemi i odrobinkę metalicznego posmaku krwi...ale tak naprawdę z tego co powiedział nasz szef kuchni, działało to tylko na ich korzyść.
Oczywiście wygrałam zawody, to było oczywiste jak to, że książę jest księciem. Poza główną nagrodą dostałam zaproszenie na spotkanie z kamiennym szefem kuchni, który okazał się drzewem z oczami z patelni. Wyglądał sympatycznie, ale najśmieszniejsze było to, że miał ten sam problem co ja. Mianowicie za nim też ciągnął się długi sznur tańczących ufoludków. Pozbyliśmy się ich razem w mgnieniu oka i kamienny szef kuchni przeprowadził mnie przez lodówkę do fantastycznego świata deserów, gdzie mieszkańcami były lody i czekoladki. Mimo, że troszkę się ruszały jeszcze w ustach okazały się naprawdę dobre w smaku- polecam Lacie Sherbert.


*Cała akcja dzieje się trochę później niż rzeczywiste wydarzenia. Trochę bardzo później ;-) A właściwie to się nie dzieje...no nie ważne.

Akcja celowo została pozbawiona większego sensu!

czwartek, 3 marca 2016

Rozdział 5

Spałam głęboko, wtulając się w moją miękką, wypełnioną pierzem poduszkę. Śniło mi się, że siedziałam na jakimś drewnianym, spadzistym dachu, a na dole trwała zabawa. Ludzie ubrani w wielokolorowe stroje, tańczyli wesoło, podskakując przy tym z jednej nogi na drugą. Chciałam zejść na dół, żeby móc bawić się z innymi...ale mój miły sen nagle został zakłócony przez cichutki, ale tylko z pozoru, dźwięk dzwoneczka wiszącego na haku obok mojego łóżka. Niezbyt zadowolona z tego faktu, dosłownie sturlałam się z łóżka na ziemię, która okazała się być bardzo zimna w porównaniu z ciepłym materacem na którym spałam. Ziewnęłam przeciągle i nie martwiąc się zbytnio o to, że jestem ciągle w piżamie, wyszłam z sypialni i czym prędzej podreptałam do pokoju numer jeden przy towarzyszącym mi dźwięku dzwoneczka, którego zapomniałam zahaczyć o drewniany haczyk sterczący ze ściany, ale nie przejęłam się tym zbytnio, nie chciało mi się wracać. Nie zawracałam też sobie wcale głowy szukaniem wejścia do specjalnego korytarza dla służby i po prostu jak wielka dama, szłam sobie głównym korytarzem, jednocześnie próbując uporządkować chociaż w minimalnym stopniu swoje splątane w nocy włosy. Nie udało się, niestety, moją głowę zdobił przykład niezrozumiałej sztuki nowoczesnej. Wyglądając jak upiór pokonałam wszystkie schody i korytarze, aż w końcu stanęłam przed drzwiami z numerem jeden. Otworzyłam je nie kłopocząc się pukaniem i prawie upadłam na podłogę, bo ustąpiły niezwykle łatwo, a ja naparłam na nie zbyt dużą siłą.
- Tak, słucham książę?- spojrzałam na niego półprzymkniętymi oczami.
Zapadła niezręczna cisza. Książę patrzył się na mnie, może przerażony, a może nie, może bardziej zaspany-w nocy łatwo odebrać jedno jako drugie, nie byłam więc stuprocentowo pewna. Nie zareagował na moje pytanie, więc powtórzyłam je, tym razem trochę głośniej niż poprzednim razem.
- W czym mogę służyć panie? Dzwonił pan...-stłumiłam dłonią ziewnięcie i czekałam na reakcję księcia, który chyba w końcu otrząsnął się z szoku po zobaczeniu mnie w wersji "strasz albo nie wychodź" i puścił sznureczek uruchamiający dzwoneczek. Prawdopodobnie przedtem ciągle nim dzwonił.
- A...no tak, nie poznałem, przepraszam.
- Więc w czym mogę służyć?- czułam już lekkie zniecierpliwienie. Dało się je słyszeć też w moim głosie, który poza tym zdradzał niewyspanie.
- Przed chwilą dostałem wiadomość o zwołaniu "Zebrania Krajowego", w którym oczywiście jako jeden z jedenastu książąt mam wziąć udział. Musimy być najpóźniej za dwa dni, najpóźniej w  samo południe w Księstwie Centralnym. W związku z tym musimy wyruszyć jak najszybciej.
- Słucham...? Też jadę?- spytałam zaspanym głosem, będąc jeszcze częściowo w pięknej krainie marzeń sennych.
- Oczywiście, muszę mieć kogoś do pomocy- wytłumaczył, a ja miałam ochotę strzelić sobie piękny "facepalm" myśląc o tym jaka jestem głupia.
- Rozumiem, co mam spakować?- spytałam, przedtem ukrycie ziewając, nie byłam ani trochę wyspana.
- Spakuj najpotrzebniejsze ubrania, najlepiej te cieplejsze, oraz inne niezbędne ci do życia rzeczy. Od razu mówię, że ja spakuję się sam, tak będzie szybciej. Widzimy się za dwie godziny przy wejściu do zamku- powiedział i wstał z łóżka.- Liczę, że stawisz się punktualnie.
- Tak, książę. Mogę już iść?- spytałam, chcąc jak najszybciej się spakować jednocześnie nie chcąc zawieść księcia swoją opieszałością.
- Tak, tak. Im szybciej tym lepiej...- odpowiedział, w lekkim roztargnieniu już szukając czegoś widocznie ważnego na swoim biurku.
Skłoniłam się, całkowicie ignorując fakt, że książę właśnie bardzo skupił się na kartkowaniu jakiegoś notesu, ponownie ziewając, tym razem dosyć głośno i na tyle szybkim, na ile pozawalało mi moje zaspanie, krokiem ruszyłam dosyć chwiejnie w stronę swojego pokoju, ponownie nie przejmując się szukaniem przejścia dla służby.
***
Już pół godziny później siedziałam na łóżku, dokładnie składając moje nieliczne, ciepłe ubrania, tak żeby zmieściły się do mojej walizki. Na początku spakowałam oczywiście mój uniform pokojówki, bez niego nie mogłam się ruszyć, w końcu to była podróż służbowa, że tak to ujmę. Już wcześniej, a dokładnie, podczas tych trzydziestu minut o których wspomniałam wcześniej, doprowadziłam się do względnego porządku...przy okazji przez przypadek budząc Klarę, która całkowicie poważnie uznała, że jest zazdrosna, bo zawsze bardzo chciała (podobno) zwiedzić Księstwo Centralne i poznać, w taki czy inny sposób, Króla Leeteuka. Oczywiście od razu jak wyskoczyła z tym skrytym pragnieniem, bardzo dokładnie i prosto wytłumaczyłam jej, że prawdopodobnie wcale nie ma co mi zazdrościć, bo zapewne i tak nie poznam go osobiście, tak na prawdę taka możliwość miała prawdopodobieństwo prawie zerowe, a jedyne co prawdopodobnie tam zwiedzę to ciemne, duszne korytarze dla służby. Ale ona i tak uparcie zostawała przy swoim.
- Musisz mi absolutnie wszystko opowiedzieć jak wrócisz!- zakomenderowała ziewając po tym głośno, ona też była niewyspana.
- Nawet jeśli to nie będzie absolutnie nic ciekawego?- spojrzałam na nią wciąż trochę zaspanym wzrokiem, wkładając jednocześnie moją ulubioną sukienkę do walizki, bardziej z przywiązania, było to ubranie na lato, ewentualnie na wczesną jesień, ale czasami traktowałam ją po prostu jako amulet.
- Tak, absolutnie wszystko!- w podekscytowaniu energicznie pokiwała głową. Był to dosyć komiczny widok. Jakbym widziała pięciolatkę idącą do wesołego miasteczka.
- Ale teraz pozwól mi się spakować i najlepiej idź spać- poradziłam jej spoglądając w jej stronę.
- Przecież jestem już wyspana...-ziewnęła przeciągle, zaprzeczając tym samym swoim słowom.
- Oczywiście, oczywiście...- powiedziałam z bardzo dobrze wyczuwalną ironią w głosie. Klara z wyrażającym bezbrzeżne oburzenie prychnięciem wczołgała się pod kołdrę i już w chwilę później zasnęła głęboko.

Ja w tym czasie zdążyłam spakować się już do końca. Moja stara, sponiewierana walizka leżała teraz na schludnie posłanym łóżku, czekając tylko aż podejmę się ciężkiej próby zapięcia jej na klamry. To była właśnie ta najtrudniejsza część pakowania się, bo moja walizka, prawdopodobnie dlatego, że do najnowszych nie należała, uwielbiała stawiać mi opór. Tym razem jednak, tak jak zwykle w sumie, chciałam rozwiązać ten konflikt pokojowo, jednak, tak jak się w sumie można było spodziewać, druga ze stron nie chciała ustąpić za wszelką cenę i uparcie trwała przy swoim. Na początku podjęłam kilka prób zwykłego zamknięcia, ale wieko odskakiwało tylko do góry z cichym skrzypnięciem, które po kilku próbach potrafiło doprowadzić do szału. Później chciałam być bardziej sprytna, próbując zamknąć ją siłą, poprzez nacisk całego mojego ciała. Skutek był raczej marny, walizka nie zapięła się, za to moje łóżko niebezpiecznie zaskrzypiało po kilku razach. Pomyślałam wtedy, że może gdybym spróbowała na podłodze, mogłoby się udać, w końcu jest twardsza i stawia zdecydowanie większy opór niż sprężyny. Po paru chwilach próbowałam na wszelkie sposoby przycisnąć wieko. Ręką, nogą, obiema rękami, siadając na niej... W końcu miałam tego wszystkiego dość i po prostu stanęłam na walizce, która nareszcie się poddała. Wtedy też usłyszałam ciche pukanie do drzwi naszej sypialni.
-Proszę- powiedziałam na tyle głośno, żeby osoba za drzwiami mogła mnie usłyszeć ale na tyle cicho żeby nie obudzić przypadkiem Klary.
Drzwi powoli się otworzyły, skrzypiąc przy tym na tyle głośno, że po ciele przeszedł mi dreszcz, ale na tyle cicho, że Klara nie obudziła się, i kiedy stanęły w końcu otworem ujrzałam w szczelinie głowę księcia. Spojrzał się na mnie trochę dziwnym, może trochę rozbawionym wzrokiem, po kilku chwilach zorientowałam się, że wciąż stoję jak gdyby nigdy nic na najwredniejszej walizce jaką miałam okazję używać.
- Próbowałam ją zamknąć...-zaczęłam się tłumaczyć, dosyć zakłopotanym, ale chyba odpowiednim w tej sytuacji głosem i zatrzasnęłam zatrzaski dużym palcem u stopy, wydały przy tym głośne trzaski, skrzywiłam się. Sytuacja w której właśnie się znaleźliśmy, była dosyć dziwna.- Ale co tutaj robisz, panie?- spytałam, jeszcze bardziej zaskoczona niż on musiał być na widok nie stojącej na walizce.
Książę wyglądał trochę na zmieszanego, zawahał się przez chwilę z odpowiedzią.
- Przyszedłem głównie sprawdzić czy nie zasnęłaś- powiedział wciąż stojąc z głową w drzwiach.- Ale widzę, że chyba jesteś już gotowa do drogi?- spojrzał pytająco na walizkę na której wciąż stałam.
- Emm...tak, panie- przytaknęłam i zeskoczyłam z mojej, zapiętej już na szczęście, walizki.- Muszę tylko założyć mój płaszcz, książę- wskazałam na odzienie wierzchnie wiszące na drzwiach od łazienki.- Nie trzeba było przychodzić, panie. Jeślibym się spóźniła, miałabym wyrzuty sumienia, a poza tym mogłoby to być powodem do zwolnienia mnie, więc nie ma powodu do obaw, książę.
Szybkim ruchem zdjęłam płaszcz i założyłam go  również w mgnieniu oka. Poniosłam z ziemi swoją wypchaną po brzegi, grubymi, ciepłymi ubraniami walizkę i ruszyłam żwawo w stronę drzwi.
- Wstąp jeszcze do kucharza po prowiant na drogę, a potem zaczekaj przy wejściu- powiedział, ja skłoniłam się nisko, na znak, że go zrozumiałam. Kiwnął głową i ruszył spokojnym krokiem w stronę schodów.
Wyszłam więc z pokoju i cicho zamknęłam drzwi na klamkę, nie zapominając o śpiącej w środku Klarze. Kiedy szłam już w stronę schodów prowadzących do korytarza na którego końcu były drzwi do kuchni, zdążyłam zobaczyć jak książę znika za najbliższym rogiem podziemnego korytarza w którym aktualnie się znajdowaliśmy, szedł w stronę drugich schodów- tych prowadzących od razu na piętro sypialniane, tych z których skorzystałam prawie godzinę temu. A ja, ruszyłam tym razem dobrze znaną sobie drogą prowadzącą od razu do kuchni. Taszczyłam po ziemi swoją walizkę, starając się być najciszej jak tylko potrafiłam. Pokonałam z cichym stukotem schody i stanęłam przed drewnianym wrotami, przez które już teraz sączył się niesamowicie smakowity zapach. Zostawiłam przed drzwiami bagaż i ostrożnie weszłam do środka. Kucharz, mimo tak wczesnej (lub późnej, zależy jak na to spojrzeć) pory, pracował ciężko, manewrując między piecykiem, a licznymi blatami. Zdawało się, że nie zauważył, że ktokolwiek wszedł do kuchni. Jak zwykle zresztą.
- Proszę pana...?- zawołałam ostrożnie. Wiedziałam, że nienawidzi jeśli ktokolwiek mu przeszkadza podczas pracy. Wkładał w nią całą swoją pasję i była dla niego prawie całym życiem.
- Słucham?- odburknął, krojąc przy tym marchewkę na jednym z blatów w idealną kostkę.
- Dzień dobry... książę przysłał mnie po prowiant na drogę- stłumiłam nagłe ziewnięcie dłonią.
- Na blacie leży- powiedział wrzucając marchewkę do garnka prosto z deski do krojenia.
- Na którym?- spytałam, trochę ich tutaj było.
- Ech...- westchnął zirytowany i odłożył nóż.- Tutaj są przecież...- podniósł dwa, dosyć duże drewniane pudełka i jedno kartonowe, też nie należące do niewielkich, z blatu w głębi kuchni i podał mi je ponaglając mnie energicznymi ruchami głowy.
Ostrożnie zabrałam wszystkie pudełka i ukłoniłam się z wdzięcznością kucharzowi który już nie zwracał na mnie uwagi, bo mieszał coś w wielkim garze stojącym nad miło trzaskającym ogniem. Jak najciszej potrafiłam, wyszłam z kuchni, mona było powiedzieć, że dla tego pracującego tam kucharz, było to całe królestwo. Ale nie dla mnie, niezbyt lubiłam przebywać w tej kuchni, tak samo w jej pobliżu. Pan kucharz rozsiewał wokół siebie niesamowicie mroczną aurę, od razu chciało się uciekać. Tak też zrobiłam. Czym prędzej położyłam zapakowane w drewniane pudełka jedzenie na mojej walizce i z porządnie ułożoną piramidą, ruszyłam ku wejściu głównemu. Lekkie to to nie było, nie będziemy się oszukiwać, już sama moja walizka musiała ważyć dobrą tonę, a jedzenie, jakby nie było, też ważyło swoje co nie co. Duże co nie co, że tak to delikatnie ujmę. Chwiałam się lekko na boki przez ten ciężar, ale na szczęście nikt mnie nie mógł widzieć raczej o tej godzinie, więc z uśmiechem wyrażającym bezgraniczne rozbawienie dokiwałam się powolnymi kroczkami do głównych wrót zamku. Tak jak sę spodziewałam, wrota były otwarte, więc bez wahania wyszłam na kamienisty podjazd i stanęłam na kamiennej ścieżce między drzewkami owocowymi. Owoców już dawno na nich nie było, niedawno zaczęła się zima, podobno dosyć sroga w tym rejonie kraju, a między równo posadzonymi drzewami w tak samo równych stosach leżały opadłe liście.
Drzewa były całkowicie nagie, co w nocy tworzyło dosyć mroczną atmosferę. Powoli zaczynały mnie boleć ręce pod ciężarem trzymanego bagażu i uznałam, że nic nie zaszkodzi jak położę to wszystko na ziemi. Przykucnęłam więc ostrożnie, żeby niczego nie upuścić, po czym najdelikatniej jak potrafiłam, odłożyłam wszystko na ścieżkę. Poczułam wyraźną ulgę i w końcu rozluźniłam zmęczone ręce, bo nie były to zbyt lekkie rzeczy, ale wydaje mi się, że wspomniałam o tym już wcześniej, może nawet kilka razy. Niebyt wiedziałam co ze sobą zrobić, bo tak naprawdę miałam tylko czekać, więc oparłam się plecami o najbliższe drzewo i wpatrzyłam się w rozgwieżdżone niebo prześwitujące między nagimi gałęziami drzew nade mną. Widziałam niektóre konstelacje które kiedyś pokazała mi przyjaciółka którą poznałam w szkole dla służących. Konstelację "Motyl" pamiętałam najlepiej, ale to pewnie dlatego, że motyl czasami może być symbolem śmierci, a moja przyjaciółka zmarła niedługo po naszym rozstaniu w małej posiadłości w Zamglonym Księstwie, którym wtedy władał i wciąż włada tajemniczy książę Heechul. Motyle od tamtej pory kojarzą mi się tylko i wyłącznie ze śmiercią, nie widzę w nich nic wesołego, mimo że wszyscy wkoło uważali je za dobry zwiastun, widzę tylko piękną melancholię krótkiego, delikatnego życia, które znika tak szybko jak szybko się pojawiło.
Wpatrywałam się więc uważnie w ciemne niebo, co wzbudziło we mnie nagły przypływ smutku, związany z wspomnieniami z mojej niejasnej przeszłości, przez nagły napływ emocji, po moim policzku popłynęła samotna, słona łza.
Nie wiem czy stałam wpatrując się w gwiazdy nade mną, na tym mrozie długo, czy raczej krótko, ale w końcu usłyszałam kroki dochodzące od strony wrót i stukot końskich kopyt na dróżce, odgłosy dochodziły z dwóch przeciwnych sobie stron. Nie zwróciłam na te odgłosy większej uwagi i wciąż wpatrywałam się w piękne niebo, bez żadnej chmurki ograniczającej widoczność.
I wtedy usłyszałam za uchem niespodziewany szelest.
-Bu!- ktoś złapał mnie za ramiona. Krzyknęłam cicho, ale szybko stłumiłam krzyk, przypominając sobie, że źle by było jeśli bym kogoś obudziła. Odwróciłam się szybko.
Przede mną stał nieznajomy mężczyzna, mniej więcej w moim wieku. Miał długie do ramion, czarne, postrzępione włosy, wąski nos i spoglądające spod poszarpanej grzywki, przyjazne, brązowe oczy. Na jego twarzy malował się tryumfalny uśmiech.
- Kim ty jesteś?- spytałam zaskoczona widokiem całkiem nowej twarzy.
- Ashley, zamkowy woźnica. Do usług- skłonił się, ale widziałam, że go to bawi.
- Myślałam, że Ashley to żeńskie imię...- rozbawiło mnie to trochę, ale spróbowałam nie dać tego po sobie poznać.
- A ty jak masz na imię, jeśli można spytać?- wydawał się być niezrażony, albo po prostu przywykł do tego typu komentarzy.
- Lacie, książęca pokojówka- przedstawiłam się, naśladując udawaną wytworność mężczyzny.
- To dla mnie zaszczyt poznać taką damę jak ty- skłonił głowę z szerokim uśmiechem na ustach.
- Ależ cały zaszczyt przypada mi, wielmożny paniczu Ashley- dygnęłam z rozbawieniem.
W chwilę później, oboje śmialiśmy się jakbyśmy znali się nie od dwóch minut, ale od początku naszego istnienia. Miłe rozpoczęcie nowej znajomości.
Kiedy już przestaliśmy się śmiać, zobaczyliśmy, że książę stoi oparty o powóz stojący kilka metrów dalej. Wpatrywał się w nas z pobłażliwym uśmiechem. Pewnie stał tam już dłuższą chwilę. Byłam pewna, że to do niego należały kroki dochodzące od strony zamku.
- Aa...witaj panie- Ashley skłonił się nisko, a ja od razu poszłam w jego ślady.- Zapraszam do powozu książę.
Mój nowy znajomy podszedł do drzwiczek powozu, otworzył je i książę wszedł do środka. Później razem zapakowaliśmy do skrzyni z tyłu powozu wszystkie nasze bagaże. Wszystko było gotowe, można było śmiało ruszać w drogę. Zajęliśmy we dwoje miejsca na koźle i powóz ruszył, poczułam na twarzy ostre ukłucia zimnego powietrza.
- Interesujące...-westchnęłam próbując schwytać podbijane w górę liście, które spadły później niż inne. Nie udawało mi się to.
- Cóż jest takiego interesującego?- spytał woźnica, wciąż wpatrzony w drogę.
- Wiesz...zwykle podróżowałam w środku, nigdy na zewnątrz, to ciekawe przeżycie- wytłumaczyłam z uśmiechem na ustach.
- Przestanie być takie ciekawe mniej więcej za dwie, może trzy godziny- wzruszył obojętnie ramionami i uśmiechnął się lekko.- Odczujesz wtedy cały mróz jakiego nie czujesz teraz ze zdwojoną siłą.
- To zniechęca- niechętnie przyznałam mu rację.- Ale jak na razie spróbuję się cieszyć ciepłem które jeszcze czuję- posłałam mu szeroki uśmiech i wlepiłam wzrok w mijany krajobraz.
Dopiero co wyjechaliśmy z terenów zamku, który wciąż było jeszcze widać jeśli się dostatecznie wychyliło, ale dookoła już zaczęło się robić pusto. Sady, ogrody warzywne i kwiatowe, zostały zastąpione przez dzikie łąki, a później ujrzeliśmy również pola należące do mieszkańców okolicznych wsi. Nic na nich nie rosło, niedawno minął czas zbiorów i ziemia leżała odłogiem. Krajobraz był smutny, a mrok nocy nadawał mu odrobiny grozy, wpatrując się w mijane pola pomyślałam, że miło byłoby leżeć teraz w ciepłym, miękkim łóżku i spać smacznie, nie przejmując się niczym. Ziewnęłam przeciągle, zakrywając usta dłonią, zdałam sobie sprawę, że przydałaby mi się jeszcze mała chwilka snu.
- Mogę mówić na ciebie "Ash", a nie "Ashley"?- spytałam bez uprzedzenia.
- Tak, w sumie nawet lepiej to brzmi- wzruszył ramionami i on również ziewnął.
- No więc Ash- zaczęłam trochę niepewnie- czy dałoby radę się tutaj jakoś zdrzemnąć? Bo zanim dojedziemy to wyewoluuję w zombie.
Uśmiechnął się do mnie, wyraźnie rozbawiony.
- Jasne, ale nie za długo- powiedział- bo łatwo można zlecieć. Jakby się coś działo, to cię obudzę.
- Dziękuję.
Po chwili moje oczy zamknęły się i trafiłam do krainy snów.
***
Poczułam delikatne szturchnięcie w lewe ramię. Mruknęłam coś niezrozumiałego, nawet dla mnie, pod nosem i otworzyłam zaspane oczy. Pierwszą rzeczą którą zauważyłam, była pocieszająca jasność dnia oblewająca nas długimi promieniami. Drugą rzeczą, jak i również trzecią, była twarz Asha i księcia. Uśmiechnięci, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zdałam sobie sprawę, że są w bardzo dobrych stosunkach między sobą, mogłabym nawet zaryzykować stwierdzenie, że są przyjaciółmi.
- Postój, zjemy śniadanie- z uśmiechem na twarzy oznajmił Ashley.
Zeskoczyłam energicznie z wozu i ruszyłam żwawo w stronę skrzyni będącej z tyłu wozu. Od razu znalazłam drewniane pudełka z prowiantem. Jedno z dwóch drewnianych podpisane było "obiad", drugie "śniadanie", wyjęłam je i położyłam obok. Byłam ciekawa co skrywa ostatnie, kartonowe pudełko, bo na pewno nie było to jedzenie, którego pod dostatkiem musiało być w dwóch pierwszych. Jego odnalezienie też nie sprawiło mi problemu, leżało zaraz obok "obiadu". Już za chwilę przekonałam się, że moja ciekawość w tym wypadku okazała się wyjątkowo dobra, bo w kartonowym pudełku, były sztućce i talerze dla trzech osób i trzy tace, również drewniane, czyli wszystko co było nam aktualnie potrzebne do szczęścia. Wiedziałam z doświadczenia i z teorii, że moją powinnością jako kobiety i służącej, w tym wypadku pokojówki, było podanie im jedzenia, poza tym na piramidzie społecznej obydwoje byli wyżej ode mnie, nie oszukujmy się, ja stałam prawie na najniższym stopniu. Ale nie było jeszcze najgorzej, nie byłam ani żebrakiem, ani złodziejką. Tylko służącą która, z obowiązku wynikającego z zawodu i płci, musi obsłużyć mężczyzn w których towarzystwie się znajduje. Tak zostałam w końcu wychowana, a potem nauczona w szkole, nic niezwykłego, po prostu wpito mi to do głowy długimi, grubymi gwoździami. Zamknęłam więc ciężkie wieko skrzyni na bagaże i ułożyłam na niej równo trzy tace, po jednej dla każdego, dla mnie dla Donghae i dla Asha. Otwarłam drewniane pudło i ucieszyłam się niezmiernie widząc, że kucharz już podzielił wszystko na porcje i zapakował wszystko w papier termiczny, ciepło ani nie wleciało, ani nie wyleciało, więc szykowało się ciepłe, pożywne śniadanie, idealne znając zdolności naszego zamkowego kucharza. Wyłożyłam wszystko na talerze, starając się, żeby nie wyglądało to jakby zostało wyrzucone przypadkowo z kubła na resztki, po czym ostrożnie wzięłam dwie z trzech drewnianych tacy i ruszyłam w stronę woźnicy i księcia. Kiedy tylko wyszłam zza wozu, zauważyłam, że zdążyli już rozstawić ławę turystyczną, siedzieli przy niej i rozmawiali w najlepsze, jak starzy, dobrzy, a nawet bardzo dobrzy przyjaciele. Nie zauważyli mnie wcale kiedy stanęłam kilka metrów od ławy i stałam tak przez krótką chwilę, trzymając obydwie tace, ale potem przypomniałam sobie, że w końcu i oni i ja, musimy coś zjeść na śniadanie, a ja tylko to w tamtej chwili opóźniałam. Podeszłam więc zdecydowanym krokiem do stołu i położyłam przed każdym z mężczyzn tacę z jedzeniem. Byli tak zajęci rozmową, że dopiero kiedy położyłam ich tace na stole po raz drugi, z głośnym trzaskiem drewna o drewno, zauważyli moją obecność.
- Smacznego!- wykrzyknęłam z entuzjazmem, który nawet mnie trochę zaskoczył, ukłoniłam się, może trochę zbyt energicznie, przez co moje włosy śmiesznie podskoczyły i wróciłam do skrzyni na tyłach powozu po swoje jedzenie.
Wzięłam swoją tacę w ręce i już chciałam iść żwawym krokiem w stronę stołu, kiedy uznałam, że najprawdopodobniej tylko bym im przeszkadzała i moja obecność zniszczyłaby tą przyjacielską atmosferę. Poza tym chciałam jeszcze w międzyczasie znaleźć mój szkicownik, który powinien być w drugiej kieszeni mojej walizki, w tej którą da się bez problemu zamknąć, ale za dużo się w niej nie mieści. Chciałam mieć coś konkretnego do roboty podczas dalszej części podróży.
Otworzyłam skrzynię jedną ręką, bo w drugiej trzymałam tacę z jedzeniem i przerzuciłam wszystko w skrzyni tak, żeby móc bez problemu sięgnąć do kieszeni mojej walizki. Na szczęście ta dobra kieszeń była od strony zewnętrznej i z łatwością mogłam się do niej dostać. Niestety, tylko teoretycznie. Ta była zamykana na zamek błyskawiczny. Spróbowałam odsunąć go jedną ręką, ale zamiast zamka, to walizka zmieniła swoje położenie. Spróbowałam to zrobić bardziej energicznym ruchem, suwak przesunął się kawałek. Uznałam wtedy, że nie ma innego wyjścia, jak rzucać ręką na wszystkie strony świata, niczym człowiek potraktowany prądem, tylko tak mogłam otworzyć walizkę jedną ręką. Więc tak też zrobiłam, ręka jak złamana-nana-nana-nana. Wyglądało to zapewne dosyć, jak nie bardzo komicznie i zaczęłam cicho, sama z siebie się śmiać, kiedy sobie to wyobraziłam. W końcu, po długiej i męczącej szarpaninie, walizka otwarła się, a ja mogłam wyciągnąć swój cenny szkicownik. Zapięłam walizkę, co nie było już na szczęście takie trudne jak otworzenie jej, po czym oparłam się o powóz i w całkowitym spokoju zjadłam swoje śniadanie, okazało się niezwykle smaczne, ale tylko tego można było się spodziewać po naszym zamkowym kucharzu- czystej perfekcji. Jadłam, delektując się każdym kęsem, a obok mnie leżał mój szkicownik, a w środku, w specjalnych przegródkach schowane były podstawowe przybory do rysowania. Kilka różnych ołówków, nie należąca do najnowszych gumka do mazania, prosta, drewniana strugaczka... tak na prawdę wszystko co było mi potrzebne do szczęścia. Ale to szczęście musiało zaczekać, bo ja musiałam niestety posprzątać. Wzięłam więc swoją tacę i talerze, po czym ruszyłam w kierunku stolika przy którym powinien siedzieć książę z woźnicą. Nie było ich, trochę ułatwiło mi to sprawę. Zabrałam z ławy ich puste tace i ruszyłam w poszukiwaniu jakiejś wody. Przeszłam kilka kroków, ale po chwili stwierdziłam, że lepiej zabrać ze sobą też szkicownik, bo mogłaby wyniknąć niezręczna sytuacja, jeśli ktoś przypadkiem zobaczyłby jego zawartość. Odwróciłam się na pięcie i szybko podeszłam na tył naszego wozu, szkicownik leżał nietknięty, tak jak go zostawiłam więc wzięłam go pod pachę i czym prędzej powędrowałam w lewo, bo właśnie słyszałam stamtąd cichy szum wody, który mógł świadczyć o obecności rzeczki. Nie myliłam się. Po przejściu przez równiutką ścianę z drzew, zobaczyłam spokojnie płynącą, przejrzystą rzeczkę. Doskonale wiedziałam, że woda jest zimna, no w końcu była zima, ale moje ręce były już dobrze przyzwyczajone do tego typu sytuacji, tak przynajmniej mi się wtedy wydawało, jednak kiedy tylko zanurzyłam talerz w wolniutko płynącej wodzie, przeszedł mnie dreszcz. Uznałam, że najlepiej zrobić to jak najszybciej się da. Odłożyłam mój szkicownik na bok i energicznym ruchami umyłam wszystko, co miałam do umycia, ale i tak było mi zimno, ale musicie mi uwierzyć na słowo. Lakierowane drewno dało się bardzo szybko umyć i oczywiście nie wsiąkało wody, więc w kilka chwil pozbyłam się swojej roboty. Zebrałam wszystkie naczynia na zgrabny stosik i dokładając na sam szczyt szkicownik, ruszyłam ostrożnym krokiem z powrotem. Kiedy już wyszłam zza drzew, które zaczepiały co chwilę o talerze, zauważyłam Asha który zaglądał przez drzwi do wnętrza powozu, zapewne w środku już siedział książę i pewnie po prostu ze sobą rozmawiali.
Ja wrzuciłam bez ładu i składu naczynia do kartonowego pudła, które zaś wrzuciłam, też bez ładu i składu, do skrzyni, a potem, zabierając ze sobą mój bezcenny szkicownik, rozsiadłam się najwygodniej jak potrafiłam na koźle i postanowiłam narysować to co widziałam przed sobą, przynajmniej tyle ile zdążę przed tym jak ponownie ruszymy w dalszą drogę.
Przede mną biegła wąska dróżka okolona po bokach gęsto posadzonymi pasami drzewek iglastych. Znikała za ostrym zakrętem kilkanaście metrów dalej, ukazując ścianę drzew od wewnętrznej strony. Prezentowało się to bardzo malowniczo, biorąc pod uwagę, że były to zimozielone drzewa iglaste i odcinały się wyraźnie od krajobrazu za nimi- zimnych łąk bez kwiatów z ciemną trawą. Stwarzało to optymistyczną atmosferę, co było zdecydowanie dużą odmianą od szarości mijanych wcześniej pól. W końcu zaczęłam rysować, z początku każdą kreskę stawiałam ostrożnie i delikatnie, ale po paru chwilach moja dłoń zaczęła poruszać się szybciej, nadając mojej pracy typowej dla mnie dynamiki, graniczącej z lekka z artystycznym szaleństwem. W końcu główne kontury były zaznaczone rozedrganymi kreskami, zajęło mi to nie więcej niż pięć minut. Wtedy usłyszałam skrzypnięcie drewna, to wrócił Ash. Usiadł obok mnie i chwycił wodze.
- Czas ruszać- rzekł z nieskrywaną radością w głosie, bardziej do siebie niż do mnie, a powóz ruszył z silnym szarpnięciem.
A ja starałam się jak najdokładniej zapamiętać każdy szczegół miejsca które opuszczaliśmy, żeby jak najlepiej oddać jego piękno. Kształt drzew, padanie światła, układ kamieni...wszystko to wydało mi się niezwykle wyjątkowe na swój sposób, a ja chciałam zachować to wszystko w swojej pamięci. Skupiłam się więc maksymalnie na tym co widziałam, czymś co okazało się tak naprawdę po prostu niedawnym wspomnieniem, bowiem to miejsce zostało dobre kilkadziesiąt metrów w tyle za nami, ale nie myślałam o tym, po prostu chciałam to zapamiętać.
- Ale dziwnie wyglądasz- usłyszałam rozbawiony głos Asha.
- To znaczy...?- spytałam wolno odwracając głowę w jego stronę.- Czemu dziwnie?
- No...po prostu dziwnie- wzruszył ramionami.- Wyglądałaś jakbyś w połowie spała, a w połowie myślała nad czymś. Miałaś tak śmiesznie zmrużone oczy- zademonstrował to i-mogę się o to założyć- wyglądał sto razy zabawniej niż ja chwilę wcześniej.
Uśmiechnęłam się rozbawiona i wymownie wskazałam mu kciukiem na drogę przed nią, zrozumiał od razu i od razu zaczął pilnować tego jak jedzie, po chwili skupił ponownie na tym całą swoją uwagę. A ja powróciłam do mojego zaczętego rysunku.
Uznałam, że przywołałam w pamięci wystarczająco dużo szczegółów aby móc nanieść je na kartkę.
Moja ręka ponownie zaczęła ostrożnie poruszać się nad kartką, zostawiając na niej dokładne linie i cienie dokładnie tam gdzie według mnie powinny się znaleźć. Starałam się jak mogłam, ale w pewnym momencie moja ręka w niekontrolowany sposób przyśpieszyła, nie panowałam nad nią wcale, jednak rysunek wciąż nabierał wyjątkowo dokładnych szczegółów. Jednak nie chciałam rysować w ten sposób, oderwałam więc rękę od kartki- jak się okazało- w idealnym momencie. Powóz po raz pierwszy od dłuższego czasu podskoczył na większym kamieniu. Czyżbym instynktownie przewidziała co się stanie? Nie, było to zbyt nieprawdopodobne.
Spojrzałam na swój rysunek i zauważyłam coś dziwnego- pokolorowałam go dokładnie w połowie, tak jakbym narysowała kreskę i pokolorowała do niej, nie wyjeżdżając za nią ani milimetra. Wydało mi się to wtedy brzydkie i tandetne, od razu przewróciłam kartkę, uznałam że już wystarczająco dużo narysowałam na ten dzień.
- A tak właściwie...to czemu nie zjadłaś z nami?- znienacka spytał woźnica.
- Emm...nie chciałam przeszkadzać, wydajesz się być bliskich stosunkach z księciem, pomyślałam że jak się dosiądę to może się zrobić niezręcznie- wzruszyłam ramionami, jednocześnie zaciskając dłoń mocniej na szkicowniku.- Poza tym musiałam coś pilnie znaleźć.
- Aaa... a więc o to chodzi- kiwnął głową ze zrozumieniem.- Nie powinnaś się czuć niezręcznie, książę to też człowiek, jak ja i ty...
- Ale on stoi na szczycie drabiny społecznej,- przerwałam mu w pół zdania, a widząc, że zamierza coś jeszcze powiedzieć, dodałam- poza tym jestem jego służącą. Służba nie powinna być częścią prywatnego życia swojego pana- zrobiło mi się źle, nie dlatego, że te słowa były głupie, ale dlatego że naprawdę w nie wierzyłam. To znacznie pogarszało sytuację, wiedziałam to, że jestem gorsza i w dodatku w to wierzyłam, kłębek żałości. Instynktownie się skrzywiłam na samą tą myśl.
- Po twojej minie widzę, że niezbyt ci to pasuje- stwierdził obojętnym tonem.- Donghae to bardzo przyjacielski i sympatyczny koleś.
- Widziałam- zabrzmiało to dosyć oschle, nie chciałam żeby to tak zabrzmiało.
- Czyżby kogoś tutaj pożerała zazdrość...?- spytał trochę ciszej, nachylając się przy tym trochę w moją stronę. Nie zaprzeczę, to pytanie wkurzyło mnie bardziej niż powinno, wskutek czego spiorunowałam Asha morderczym wzrokiem. On w zamian tylko uśmiechnął się tryumfalnie.
- Ja nie mam prawa nawet myśleć o jakichkolwiek kontaktach z księciem jeśli nie wymaga ich moja praca- wytłumaczyłam tonem nie znoszącym sprzeciwu.-Nie powinieneś nawet myśleć o tym, żeby zadawać mi takie pytania.
- No dobrze, dobrze...- wzruszył obojętnie ramionami.- A zmieniając całkiem temat...mógłbym obejrzeć twoje rysunki?-spytał.
- Musisz trzymać wodze, geniuszu- przypomniałam mu, wskazując jedną ręką biegnące przed nami konie które ciągnęły wóz.
- Aa... no tak, zapomniałem- zaśmiał się nerwowo.- Ale to mi się zdarza, zwykle.
Wzruszyłam ramionami i zaczęłam ponownie podziwiać mijany krajobraz. Już dobrą chwilę czasu jechaliśmy pod osłoną gęstego lasu. Rozglądałam się, podziwiając gęstwinę drzew, które mimo że były nagie, ograniczały widoczność do kilku metrów. Krajobraz wyglądał surowo, ale pięknie. Odwróciłam się do Asha, żeby pokazać mu to piękno...ale, właśnie wtedy coś usłyszałam. Na początku był to tylko cichy szelest suchych traw, ale potem usłyszałam już wyraźniejszy trzask łamanych gałęzi. Woźnica spojrzał na mnie, on też to usłyszał, jego oczy wyrażały zdziwienie, ale widziałam w nich też odrobinę niepokoju.
- Nie wiem kto  to, ale nie mogą wiedzieć, że jedzie z nami książę. Rozumiesz w czym rzecz?- spytał a ja wyczułam nutkę niepokoju również w jego głosie,
- Rozumiem- przytaknęłam i kiwnęłam głową, chcąc jeszcze bardziej o tym zapewnić.
I w chwilę potem, jakieś dwadzieścia metrów przed naszym wozem stanął człowiek. Miał czarne włosy z pojedynczymi, niebieskimi pasmami sięgające ramion, krył je czerwonym, trójkątnym kapeluszem z długim, białym piórem sterczącym w górę. Był niewysoki, dosyć wątłej budowy. Ubrany był w krwistoczerwony frak, pod którym miał śnieżnobiałą koszulę. Jego podbródek porastał kilkudniowy, ciemny zarost. Miał mały, zadarty nos, wąskie usta i małe, przenikliwe oczy skryte pod gęstymi, czarnymi brwiami. Jego mina wyrażała determinację, zimną determinację, oraz nieskrywaną wrogość. Usta wykrzywił w zdecydowanie wrogim uśmiechu, tak pasującym do jego oczu, a jego wrogie zamiary potwierdzała wymierzona w nas zakrzywiona szabla. Od razu można poznać, że to zwykły rzezimieszek, mimo wszystko uznałam, że wygląda dumnie i nie wydaje się być jednym z tych tępawych prymitywów które zwykło się spotykać na drodze. Wyglądał na jednego z tych mniej prymitywnych- co znaczyło, że jest albo bardziej niebezpieczny, albo o wiele łatwiej będzie się z nim dogadać.
Liczyłam na tą drugą opcję.
- No proszę, proszę...kogo my tutaj mamy...?- spytał podchodząc bliżej.- Wyjdźcie wreszcie zza tych drzew tępe mutanty- krzyknął chwilę po tym za siebie zirytowanym głosem, jednak i tak słychać w nim było nutkę sympatii. Miło było usłyszeć, że ma jakiekolwiek uczucia do kogokolwiek.
- Idziemy wyliniała jaszczurko- kilka sekund później dało się usłyszeć zza drzew.- nie bulwersuj się tak, bo robisz naszym ofiarom komedię za darmo.
Na drogę weszło trzech mężczyzn. Każdy z nich wysoki i szeroki w ramionach. Wszyscy trzej trzymali w rękach drewniane pałki. Wzdrygnęłam się na sam widok, co najwyraźniej zauważył ubrany na czerwono człowieczek.
-Och, panienko, nie denerwuj się, używamy ich tylko w razie oporu- zapewnił przymilnym głosem.- Mam szczerą nadzieję, że nie będziemy musieli ich użyć, szkoda by było przestawić takie ładne buźki, takim młodym osóbkom, nieprawdaż?- zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Przepraszam pana, ale czy mogę całą sytuację wyjaśnić mojemu panu?- spytał Ash.- Prawdę mówiąc my dwoje nic nie możemy zrobić, bez jego zgody.
- Niech ci będzie- mężczyzna machnął swoją szablą na znak zgody.- Ale szybko, śpieszy mi się, Adela gotuje dzisiaj gulasz- ostatnie zdanie powiedział lekko rozmarzonym głosem.
Ashley podszedł do drzwiczek wozu i cicho spytał o coś księcia. Widziałam tylko jak machnął ręką, a potem odpowiedział woźnicy tak, że ponownie nic nie zdołałam usłyszeć.
- A więc rozwiązujemy sprawę polubownie, czy może wasz pan chce zgrywać bohatera?- spytał opryszek znudzonym głosem.
- Nasz pan uznał, że nie ma sensu z wami walczyć- wzruszył ramionami woźnica.- Nasz cały dobytek leży w skrzyni z tyłu wozu- powiedział to wszystko zrezygnowanym tonem. Słyszałam też w jego głosie nutkę rozczarowania i...gniewu.
- Miło się robi z wami interesy- powiedział mężczyzna i ruchem dłoni przywołał do siebie resztę złodziejaszków.- Zabierzcie wszystko i spadamy, gulasz Adeli czekać nie może.
W ciągu następnych kilku minut złodzieje opuścili wieko pustej już skrzyni z tyłu wozu, a jak odsunęli się na bezpieczną odległość, ruszyliśmy z kojącym stukotem kopyt w uszach. W jednej chwili straciłam humor. W tej walizce były prawie wszystkie moje ubrania, a na pewno wszystkie ciepłe. Jedyne co w tej chwili mnie chociaż trochę pocieszało, to to że udało mi się w ogóle ujść z życiem i to, że przynajmniej udało mi się uratować mój szkicownik. Mogę śmiało powiedzieć, że był dla mnie prawie bezcenny, ale jeśli by mi go odebrali, zapewne stałaby się rzecz jeszcze straszniejsza niż brutalny atak smutku na mnie. Jak pewnie pamiętacie, wewnątrz znajdował się portret księcia- podpisany w rogu "Książę Donghae". Nie wyobrażacie sobie nawet, jakie kłopoty mogłyby nam grozić, jeśli którykolwiek ze zbójów chociażby spróbował go otworzyć. Dlatego teraz spoczywał bezpiecznie ukryty...pod moją grubą, zimową spódnicą. Schowałam go tam właściwie impulsywnie, nie myślałam nawet o tym co robię, po prostu skorzystałam z okazji która nadarzyła się kiedy cała banda złodziejaszków stała za powozem przeszukując skrzynię. 
Po spokojnym, kulturalnym rabunku ruszyliśmy, my w jedną, a złodzieje w drugą stronę.
Jechaliśmy szybko, bez żadnego słowa, aż w końcu wyjechaliśmy spomiędzy gęstych, nagich drzew.
***
Wczesnym wieczorem dojechaliśmy do Zimowego Pałacu w księstwie centralnym, należącego do Króla Leeteuka. Był to naprawdę imponujący budynek otoczony pięknymi ogrodami, które mimo zaczynającej się zimy zachwycały bogactwem barwnych roślin. Ja jednak wcale nie zwracałam uwagi na jego piękno, byłam okrutnie zmęczona i zdołowana rabunkiem. Jedyne co mi w tamtej chwili zostało, to szkicownik który wciąż spoczywał bezpiecznie ukryty pod materiałem mojej spódnicy, na moich kolanach. Zeskoczyłam z wozu w tym samym momencie co Ash. Wyglądał na wściekłego. Otworzył drzwi powozu i od razu jak głowa księcia z niego wyjrzała, zaczął mówić podniesionym głosem.
- Mieliśmy mieć eskortę już przed tym lasem!- krzyczał.- Nie wiesz może coś na ten temat książę?- był wściekły, nie panował nad sobą.
- Drogi Ashley- zaczął książę spokojnym tonem.- Eskortę miał przysłać mój drogi brat, ale chyba znowu postanowił zrobić sobie ze mnie żarty- wzruszył ramionami,- nie mam na niego żadnego wpływu.
- A co z naszymi rzeczami?- spytał wzburzony.- Dla ciebie może to nic, ale my nie należymy do rodziny królewskiej, nie tak łatwo nam kupić ubrania, czy inne tego typu rzeczy!
Na chwilę zapadła niezręczna cisza.
- Dobrze, zrobię coś z tym- Donghae zachował spokój- ale radziłbym ci zachować chociaż pozorny spokój, wokół są ludzie. Rozmówię się z moim bratem jeszcze przed zebraniem. A teraz, proszę, odprowadź powóz do powozowni, a konie do stajni. Porozmawiamy o tym później.
A ja o prostu stałam obok i próbowałam zrozumieć zaistniałą właśnie, dosyć niezrozumiałą sytuację. Niestety, moja krótka chwila wolności została szybko przerwana przez jakąś kobietę. Schwyciła mnie mocno za rękę i pociągnęła za sobą, mówiąc coś o wielkiej wadze preferencji księcia co do posiłków.
No tak, przecież w końcu byłam służącą.